Mobilizujące wyzwania

Wywiad z prof. Andrzejem Więckiem

Wielka Interna - pasjonująca wędrówka
W Polsce jest kilka dobrych podręczników do interny. Natomiast ciągle jest miejsce na taki, w którym zostałby zebrany cały zakres wiedzy internistycznej. A przecież ostatnio bardzo się on poszerzył. Pomysł wydania Wielkiej Interny wydał mi się bardzo dobry i niezwykle potrzebny. To także ogromne wyzwanie. Wielotomowe dzieło jest próbą scalenia wiedzy z interny. W latach 70. poszczególne dziedziny interny wyrosły jako samodzielne gałęzie medycyny, powstały nowe katedry, kierunki i specjalizacje. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do korzeni, czyli właśnie do tzw. wielkiej interny. Widać, że interna jest całością. Nefrologia nie mogłaby funkcjonować jako wydzielona dziedzina, bo coraz bardziej łączy się z kardiologią, diabetologią, pulmonologią czy neurologią. To dało mi inspirację do włączenia się w pracę nad Wielką Interną. Na uwagę zasługuje strona dydaktyczna, także doskonała redakcja, niezwykle dużo schematów, algorytmów, wykresów, tabel i rycin. Jest to nowatorskie podejście. Oczywiście z mniejszym lub większym powodzeniem próbowano tego dokonać również w innych podręcznikach. Ale nie zawsze była to tak pasjonująca wędrówka przez świat medycyny. W Wielkiej Internie ten cel został osiągnięty. Na tym polega wszechstronność tego podręcznika, który rozbudza w czytelniku pasję i ciekawość.

O wdzięczności i zrozumieniu rozmawiamy z prof. Andrzejem Więckiem, kierownikiem Kliniki Nefrologii, Endokrynologii i Chorób Przemiany Materii ŚUM, prezesem Polskiego Towarzystwa Nefrologicznego

MT: Prof. Franciszek Kokot, którego jest pan wychowankiem, powiedział, że „zawód lekarza ma jedną rzecz, której nie daje żaden inny. Wiążemy się z chorymi. Czasem spełniamy rolę spowiednika. I jesteśmy wtedy ważniejsi niż ksiądz w konfesjonale”.

PROF. ANDRZEJ WIĘCEK:Kilka dni temu rozmawiałem z mężem 37-letniej pacjentki, która po 13 latach dializoterapii zmarła z powodu posocznicy. Śmierć bliskiej osoby to zawsze dramat, ale chciałem, aby ten mężczyzna zrozumiał, że wyczerpaliśmy możliwości medycyny. Z drugiej strony pragnąłem, by zrozumiał, że jego żona żyła przez tyle lat dzięki dializie i sztucznej nerce. Nie wystarczy powiedzieć: „Przykro nam, nie udało się”, bo człowiek odejdzie z poczuciem bólu i z przekonaniem, że być może coś jeszcze dało się zrobić.

MT: Skąd u pana tyle empatii?

A.W.:Takie wartości wyniosłem z domu rodzinnego. Urodziłem się na Śląsku, a moja rodzina mieszkała tu od wielu pokoleń. I choć nie używam gwary śląskiej, świetnie ją znam. A mentalność Śląska jest naprawdę inna. Chętnie oddalibyśmy ostatnią koszulę, nie oczekując nic w zamian, co przez wiele lat było wykorzystywane, szczególnie gdy się spojrzy na lata przedwojenne czy wczesne powojenne. Wtedy rdzenni Ślązacy nigdy nie zajmowali wysokich stanowisk. Wynika to z naszej postawy - chętniej dajemy niż bierzemy.

MT: Pasjonuje się pan historią, szczególnie Górnego Śląska. Czy jest pan zwolennikiem separacji Śląska?

A.W.:Nie chciałbym, aby Śląsk został całkowicie oddzielony od reszty kraju, choć rozumiem te tendencje. Śląsk zawsze, zwłaszcza w minionych latach, w znacznym stopniu wspomagał kraj, a wszystko szło do centralnego budżetu. Niewielka część tego, co Śląsk wypracował, wracała do nas. Ta niesprawiedliwa polityka dodatkowo nasiliła tendencje autonomiczne. Brak sprawiedliwości widzimy również teraz na przykładzie rozdziału środków finansowych na ochronę zdrowia. Ale wszystko powoli się zmienia. Do niedawna przyznanie, że jest się Ślązakiem, nie było popularne.

MT: Pan nie ma z tym problemu. Dwa lata temu na kongresie w Wiśle wystąpił pan w stroju śląskim.

A.W.:Chciałem pochwalić się, że jestem mieszkańcem Śląska. Wystąpiłem w stroju rozbarskim. Rozbark to jest dzielnica Bytomia. Na kongres zaprosiłem też zespół Śląsk. Pokazałem uczestnikom, że mamy powody do dumy. Celowo przygotowałem taki program otwarcia kongresu.

MT: Lubi pan zaskakiwać. Zdziwił pan rodzinę wyborem medycyny.

A.W.:Rzeczywiście, decyzję podjąłem niespodziewanie pod koniec IV klasy liceum. Nikt w mojej najbliższej rodzinie nie był lekarzem, a ja lubiłem biologię i chemię. Pamiętam jak z moim kuzynem w przydomowym ogrodzie babci założyliśmy eksperymentalny ogródek. Hodowaliśmy różne rośliny i zwierzęta. Eksperymentując, próbowaliśmy tworzyć nowe odmiany. Dziś nie umiem powiedzieć co popchnęło mnie w kierunku medycyny. Być może wpływ mieli przyjaciele rodziców, para lekarzy. W liceum, w lecie, pojechałem z ojcem do znajomej rodziców na dyżur w chorzowskim szpitalu. Tak jak większość w latach 70., był to stary budynek, zaniedbany, przesiąknięty lizolem używanym wówczas do dezynfekcji. Do dziś pamiętam ich rozmowę. Powiedziała: „Byliśmy na cudownych wakacjach, ale tak bardzo chciałam wrócić do pracy”. Wtedy pomyślałem: „Jak to jest możliwe, że ktoś chce wracać do pracy, zwłaszcza w takich warunkach. Jakiż to musi być pasjonujący zawód!” Dało mi to wtedy dużo do myślenia.

MT: Dziś współpracownicy mówią, że całą dobę można zastać pana w klinice.

A.W.:W klinice spędzam też wiele wolnych dni, łącznie z dużą częścią urlopu. W dalszym ciągu daje mi to wiele satysfakcji. O tym jak fascynująca jest medycyna, przekonałem się jednak stosunkowo późno. Związany z medycyną poczułem się dopiero od trzeciego roku studiów, czyli od lat klinicznych. Wtedy też trafiłem do koła naukowego i niezależnie od obowiązkowych praktyk wakacyjnych miesiąc wakacji spędzałem w klinice. Przez kolejny często pracowałem fizycznie w przedsiębiorstwie mojego ojca. Do kliniki przyciągnęło mnie nazwisko prof. Kokota, który już wtedy był bardzo znaną osobą. Pracował nad nadciśnieniem tętniczym, nad układem renina-angiotensyna-aldosteron. Ten temat bardzo mnie wówczas zainteresował i pasjonuje do chwili obecnej.

MT: O prof. Kokocie powiedział pan kiedyś: twardy, ale dobry, nigdy nikogo nie zwymyślał.

A.W.:Rzeczywiście, wystarczył jego surowy, karcący wzrok. Nie było awantur, były konsekwencje. Jeśli profesor mówił „nie”, nie było odwołania. Wiele jego decyzji było niezgodnych z obowiązującym nurtem. Szedł pod prąd, ale jego decyzje były trafne.

MT: Czy przejął pan od profesora nonkonformizm?

A.W.:Trzeba czasem iść pod prąd. Gdy się idzie tylko z prądem, można zostać wyrzuconym na brzeg. Im dłużej pracuję, tym częściej z wieloma rzeczami się nie zgadzam. Czasem działam wbrew obowiązującym regułom. A w ten sposób można sobie przysporzyć wrogów.

MT: Prof. Kokot mawiał: Jeśli ktoś nie ma wrogów, nie jest nic wart.

A.W.:Czasami płaci się za niepopularne decyzje. Przy okazji głosowań, wyborów, można być „wykreślonym”. Spotkało mnie to kilkakrotnie.

MT: Koledzy mówią o panu: rzeczowy, pracowity, nawet dowcipów nie opowiada.

A.W.:Do opowiadania dowcipów trzeba mieć predyspozycje. Z dobrych się śmieję, ale przez całe życie tylko kilka zapamiętałem. Mam też słabą pamięć do dat. Nie pamiętam nawet kiedy są urodziny w rodzinie, co doprowadza do wielu kłopotliwych sytuacji. Nie pamiętam także numerów telefonów, nawet własnego. Ale prawdę mówiąc nie staram się tego zapamiętywać, uważam to za niepotrzebny balast.

MT: Na tych znanych w środowisku imprezach bywa pan z żoną.

A.W.:Poznaliśmy się na egzaminie wstępnym na medycynę. Moja żona Beata nosi panieńskie nazwisko Wentkowska, więc siedzieliśmy blisko siebie. Ponieważ mieliśmy ten sam zestaw pytań, po egzaminie zaczęliśmy porównywać odpowiedzi. Tak spędziliśmy kilka godzin. Kolejny raz spotkaliśmy się na obowiązkowych tzw. zerowych praktykach robotniczych. Pracowaliśmy w tym samym hufcu. Kobiety pomagały w pracach laboratoryjnych, a my kopaliśmy rowy, zgarnialiśmy liście. Potem zaczęły się studia. Byliśmy w różnych grupach. Zajęcia na I i II roku odbywały się w Rokitnicy, gdzie rodzice wynajęli mi mieszkanie. Do Katowic przyjeżdżałem tylko na weekendy. Moja przyszła żona dojeżdżała z Bytomia. Zaczęliśmy się coraz lepiej poznawać. Aż wreszcie we wrześniu 1980 roku, kiedy skończyliśmy studia, pobraliśmy się. Dziś myślę, że był w tym prozaiczny romantyzm.

MT: Pana żona jest dermatologiem, pracuje w Bytomiu. Jak sobie radzi z tytułem żony profesora?

A.W.:Sama musi wykonywać obowiązki domowe. Nie ukrywam, że mam wyrzuty sumienia i staram się jej to zrekompensować. Czasem jedziemy razem na kongres naukowy, jeśli mogę rezygnuję z dodatkowej pracy, by mieć dla niej więcej czasu. Miałem nadzieję, że czym dłużej tak będziemy żyli, tym bardziej żona będzie to akceptowała. Jest odwrotnie. Wynika to z faktu, że nasi synowie są już dorośli i wobec mojej najbliższej rodziny mam wiele nowych obowiązków. Jednak ciągle obiecuję, że w przyszłym roku będzie lepiej, że z niektórych zobowiązań postaram się zrezygnować. Ale gdy kończą się jedne, przychodzą kolejne wyzwania. I tak w czerwcu zakończyłem drugą już kadencję w Zarządzie Głównym Europejskiego Towarzystwa Nefrologicznego (ERA-EDTA), a tu niedawno zaproponowano mi pełnienie funkcji reprezentanta ogólnoświatowej organizacji KDIGO (Kidney Disease: Improving Global Outcomes) na region Europy Środkowo-Wschodniej, która ma na celu wprowadzenie zaleceń w zakresie diagnostyki i leczenia chorób nerek do praktyki klinicznej. Wiem, że to ogromne i czasochłonne zadanie. Ale już widzę, jakie to będzie pasjonujące, już mam pomysły, już chcę to realizować.

MT: Żona to zrozumie?

A.W.:To pozytywny aspekt posiadania żony lekarki. Nikt inny by tego nie zaakceptował. Czasem wracam z pracy poirytowany i nawet jeśli nie mam potrzeby opowiadania o przyczynach, to chcę czuć zrozumienie. Pamiętam pierwsze emocje młodego lekarza towarzyszące rozpoczynaniu w połowie lat 80. programu transplantacji. Początki były trudne, podejmowaliśmy decyzje dotyczące śmierci mózgu. Jeździliśmy do ośrodków, gdzie pobierano narządy, musieliśmy przy tym asystować. To było niezwykle obciążające psychicznie. A przecież nikt z nas nie miał jeszcze dużego doświadczenia. Często musiałem jeździć w nocy do ośrodka, gdzie przebywał potencjalny dawca narządów do transplantacji. Kto inny, jak nie żona lekarka by to zrozumiał?

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Jakub Nowak)

Do góry