Nie ma prawdziwej medycyny bez emocji

Wywiad z prof. Dariuszem Ziorą

W podręczniku Wielka Interna jestem jednym ze współautorów tomów „Pulmonologia”, autorem trzech rozdziałów: o badaniu fizykalnym, chorobach śródmiąższowych i krwawieniach do pęcherzyków płucnych. Patrząc na układ i treść poszczególnych podrozdziałów i zadania stawiane współautorom przez redaktorów Wielkiej Interny, stwierdzam, że będzie to dzieło wielkie pod względem formy i sposobu prezentacji wiedzy.

O związku brydża z medycyną, smakoszach i ukrytej wrażliwości rozmawiamy z prof. Dariuszem Ziorą, zastępcą kierownika Kliniki Chorób Płuc i Gruźlicy ŚUM w Zabrzu

MT: W środowisku mówią o panu: „Ambitny, niezwykle pracowity i zapracowany. Ciągle w biegu...”. Zgadza się pan z tą opinią?

PROF. DARIUSZ ZIORA:Nie wiem, czy tak rzeczywiście o mnie mówią, ale jeżeli pada określenie „ambitny”, to dobrze, jeżeli „pracowity”, no cóż, możliwe. A jeżeli mówią o mnie „zapracowany”, to bliższe prawdy jest określenie „zabiegany” i może „słabo zorganizowany”. Chciałbym zasłużyć w środowisku na opinię: zdolny, serdeczny, nie wadzi nikomu - ale nie wiem, czy ktoś tak pomyślał.

MT: Nominację profesorską otrzymał pan z rąk prezydenta w roku w 2007. Co to zmieniło?

D.Z.:W moim przypadku jest to zwieńczenie marzeń i wieloletnich dążeń, choć w rzeczywistości niewiele to zmieniło w moim życiu zawodowymi naukowym. Może milej jednak jest słyszeć zwrot: „Dzień dobry, panie profesorze” aniżeli „Dzień dobry, panie docencie”.

MT: Zawsze marzył pan o karierze naukowej?

D.Z.:W dzieciństwie tak, bo nie chciałem być strażakiem, kiedy dorosnę. Wielu chłopców w tamtych czasach marzyło o karierze strażaka, milicjanta (sic!) lub żołnierza, oczywiście także lotnika lub górnika oraz marynarza. A ja nigdy nie chciałem zostać górnikiem ani też wybrać wyżej wymienionych zawodów. W okresie studiów zrozumiałem, że Nagrody Nobla raczej nie otrzymam, ale pracować na uczelni mogę i w ten sposób spróbować siebie i młodszych kolegów studentów czegoś z pulmonologii nauczyć.

MT: Kiedy zapadła decyzja o wyborze zawodu lekarza?

D.Z.:Zdecydowałem w II klasie liceum ogólnokształcącego, pod wpływem sugestii rodziców, szczególnie ojca - inżyniera górnika. Zgodnie z jego marzeniami miałem zostać pierwszym lekarzem w rodzinie, a nie górnikiem, jak dziadek i ojciec. Gdybym nie został lekarzem, zapewne tak jak ojciec ukończyłbym (założenie optymistyczne) AGH w Krakowie albo jakieś studia politechniczne, ale prądu bym nie wymyślił.

MT: Urodził się pan w rodzinie inteligenckiej. Kim byli rodzice i jaki wywarli wpływ na pana późniejsze decyzje życiowe?

D.Z.:„Matka wzruszała się podartą kartką, bo moja matka jest bibliotekarką” - tak ze strof jednego z jej niepublikowanych wierszy (niektóre publikowała) wynika odpowiedź na pytanie o zawód matki. Być może wewnętrzna wrażliwość na świat została mi przekazana wraz z jej genami, chociaż nie zawsze taką wrażliwość uzewnętrzniam.

MT: Pana drugie imię to oryginalnie brzmiący Idzi.

D.Z.: To imię nadano mi po dziadku ze strony ojca, którego nie pamiętam, bowiem zmarł jeszcze przed moim urodzeniem. Notabenejako górnik chorował na pylicę i przewlekłą obturacyjną chorobę płuc. Nie wiem, czym kierowali się pradziadowie, nadając dziadkowi imię na cześć świętego Idziego, patrona płodności, rozbitków, epileptyków, chorych, rannych i zbłąkanych.

MT: Spełnił pan oczekiwania rodziny, zostając lekarzem. Córka poszła tą samą drogą. Chyba jest pan zadowolony?

D.Z.:Córka Karolina już ukończyła studia medyczne w Warszawie. Zdała LEP, plasując się w pierwszej siódemce w województwie mazowieckim. Uzyskała rezydenturę z genetyki klinicznej.

MT: Żona - pediatra i endokrynolog jest zaangażowana w naukę i pracę Polskiego Towarzystwa Endokrynologicznego. Jak się panu udaje godzić karierę z życiem rodzinnym? Czy fakt, że żona jest lekarką, wpływa na lepsze porozumienie?

D.Z.:Jest szansa na porozumienie z nią, ale nie ma mowy o uległości na polu naukowym. Żona przed kilkoma dniami habilitowała się skutecznie. W domu mamy zatem mnóstwo papierów, ale liczę na jej zapał, a także naukową współpracę. Ona rzeczywiście jest bardzo pracowita i systematyczna oraz doskonale zorganizowana. W nauce jest to ważniejsze od tzw. błyskotliwości czy zdolności. Zdolny, ale leniwy uczeń powtarza klasę.

MT: Pana kariera rozpoczęła się dość szybko. Pierwszą pracę podjął pan już na V roku studiów w Zakładzie Mikrobiologii ŚAM w Zabrzu. Czy był pan pilnym studentem?

D.Z.:Chciałem pracować na uczelni, także na mikrobiologii, bowiem interesowałem się immunologią, ale były to zainteresowania jednostronne, czyli tylko z mojej strony. Nie zaproponowano mi etatu (nie było wolnego), chociaż wydawałoby się to naturalne po dwóch latach pracy na stanowisku młodszego asystenta w okresie studiów. Z perspektywy czasu nie żałuję - jestem klinicystą - mam kontakt z pacjentem, a nie tylko z bakteriami, wirusami czy limfocytami. Studentem byłem dość pilnym, w każdym razie średnia ze studiów to 4,38, a jedyny egzamin oblałem na V roku z tzw. wojska. Jednak o wyborze specjalizacji zdecydował przypadek. Jeżeli nie mogłem nadal pracować w Zakładzie Mikrobiologii, zapytałem (po uzyskaniu negatywnych odpowiedzi o możliwości zatrudnienia w zakładzie Mikrobiologii i w Klinice Kardiologii) o szansę uzyskania etatu w Klinice Ftizjopneumonologii, kierowanej przez prof. Pudelskiego. Uzyskałem aprobatę i zatrudnienie na uczelni. Po kilku latach zacząłem pisać prace, doktorat, zdałem specjalizację i tak oto zostałem w końcu profesorem, co gwarantuje nadal utrzymanie etatu na Śląskim Uniwersytecie Medycznym.

MT: Odbył pan staże międzynarodowe w Holandii, Budapeszcie i Wielkiej Brytanii. Jak to się przełożyło na późniejszą pracę w Polsce? Nie miał pan pokusy, żeby zostać?

D.Z.:Staże zagraniczne nauczyły mnie bardzo wiele, zarówno pod względem praktyki klinicznej, jak i naukowej. Miałem pokusy, aby zostać, ale nie było realnych możliwości. Poza tym rodzina w Polsce... Nie, to naprawdę było nierealne.

MT: Kto wywarł największy wpływ na pana postawę zawodową?

D.Z.:Bez wątpienia pierwsi moi nauczyciele: nieżyjący już dr Kazimiera Kimmel, prof. Józef Pudelski, prof. Kazimierz Oklek oraz dr Stanisław Małecki. A ze starszych kolegów - obecny szef prof. Jerzy Kozielski i doc. Andrzej Krzywiecki.

MT: Pacjenci mówią o panu: „Świetny specjalista, wspaniały człowiek, do którego idzie się bez strachu. Traktuje pacjenta jak człowieka, a nie jak kolejny przypadek”. Jaki jest sekret pozyskania takiej sympatii pacjentów?

D.Z.: Nie wiem, skąd pochodzą te pozytywne opinie, ale bardzo dziękuję za nie chorym. Dziś jest wiele źródeł uzyskania opinii o lekarzu. Jednym z nich jest internet, ale to niebezpieczne forum wymiany informacji - nie tylko miłych dla lekarza. Jest to także możliwość bezkarnego najczęściej pomawiania, a wręcz oczerniania innych. Być może niektórzy chorzy nie mają wyłącznie pozytywnych opinii, ale staram się pomagać każdemu, kto potrzebuje pomocy, i okazywać serce. Nie zawsze jednak lekarz jest w stanie czynić to z uśmiechem, ochotą, tryskając humorem i zdrowiem. Lekarz to też człowiek i czasami może być zmęczony, musi zapomnieć o swoich problemach rodzinnych i zdrowotnych. Ale zdarzają się też trudne sytuacje. Chwile zwątpienia pojawiają się, kiedy umiera leczony przez wiele lat pacjent, który pokładał w lekarzu całe swoje nadzieje na zdrowie i życie. No cóż, walkę z chorobą należy zaczynać, wierząc w zwycięstwo. Prawa natury jednak są nieubłagane, a choroby nie można oszukać. Memento mori.

MT: Patrząc wstecz na swoje życie, proszę powiedzieć, z czego jest pan szczególnie dumny?

D.Z.:Generalnie jestem z życia zadowolony, chociaż zdaję sobie doskonale sprawę, że mogłem i powinienem osiągnąć znacznie więcej. Nie chodzi mi o tytuł naukowy czy stanowisko, myślę jedynie o pozycji wśród pulmonologów. Po prostu: powinienem był napisać więcej, wielokrotnie częściej cytowanych, wartościowych prac w piśmiennictwie zagranicznym. Ot i tyle... Dumny jestem na razie z córki i z żony, która krócej pracując na uczelni, osiągnęła o wiele więcej niż ja. A kiedy myślę o tym, co jeszcze przede mną - nie mam wątpliwości - nadal praca.

MT: Mimo zabieganego trybu życia ma pan dwie pasje: brydż i sztuka kulinarna. Co pana w nich najbardziej fascynuje? Jak i kiedy pan te pasje realizuje?

D.Z.:Obecnie w brydża grywam tylko sporadycznie, nie tak regularnie jak mój ojciec, ale nadal odróżniam kiery od pików, a po dramatycznej licytacji: szach, mat, dzwonek... nie mówię: to ja pójdę otworzyć. Kulinaria... No cóż, jak każdy z delikatną nadwagą lubię jeść i kolekcjonować książki kucharskie. Pycha.

MT: Brydż, jak mówią zawodowi gracze, to „ambitna rozrywka, żelazna logika przyprawiona dreszczem emocji”. Czy tak to pan odbiera? Czy znajduje pan związek między brydżem a medycyną?

D.Z.:Tak. Logiczne, precyzyjne myślenie oraz wykorzystanie rachunku prawdopodobieństwa, ocena szans są przydatne wszędzie, nawet w medycynie, a może szczególnie w medycynie. A emocje? Przecież prawdziwej medycyny bez emocji tak naprawdę nie ma. Co więcej, emocje być muszą, bo nie może w medycynie ich zastąpić tylko wyrachowanie i zimna kalkulacja czy bezduszny system narzuconych, administracyjnych przepisów.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Jakub Nowak)

Do góry