Miałem zostać księdzem

Wywiad z prof. Lechem Polońskim

O Wielkiej Internie
Dobry podręcznik zawsze się na rynku obroni, bo jest potrzebny. A ta potrzeba wynika z faktu, że młodzi ludzie, którym ten podręcznik jest dedykowany, otrzymują setki często rozbieżnych informacji. Dobry podręcznik wskazuje, którą z dróg trzeba podążać. Wiedza medyczna często się zmienia i informacje, które dzisiaj wydają się pewne, w ciągu krótkiego czasu mogą zostać obalone. Dlatego wydawnictwo Medical Tribune postanowiło, że informacje zawarte w podręczniku będą co pół roku aktualizowane. Oczywiście są dziedziny, w których wiedza jest bardziej statyczna, ale są i takie, gdzie postęp nauki jest wręcz rewolucyjny, jak np. w ostrych zespołach wieńcowych. Jestem współautorem dwóch rozdziałów - „Zawał mięśnia sercowego z uniesieniem odcinka ST” oraz „Nerki a niewydolność serca”. Postęp w tych tematach jest duży, czeka mnie więc co sześć miesięcy trochę pracy. Dotychczas dostępne na polskim rynku były przekłady podręczników amerykańskich, których zawartość nie była adekwatna do naszej sytuacji. Dodatkowo cykl wydawniczy był długi, więc książki szybko się dezaktualizowały. Natomiast Wielka Interna jest polskim podręcznikiem trzymającym się realiów polskich, pisanym przez ludzi, którzy te realia czują i rozumieją. Zachęcam więc do czytania Wielkiej Interny zarówno lekarzy uczących się do egzaminu specjalizacyjnego z chorób wewnętrznych, jak również kardiologii oraz wszystkich pokrewnych dziedzin: pulmonologii, nefrologii i hipertensjologii. To są obszary, które w tej książce są bardzo dobrze reprezentowane.

O męskim zajęciu i zakładzie o skrzynkę szampana rozmawiamy z prof. Lechem Polońskim, kierownikiem III Katedry i Oddziału Klinicznego Kardiologii ŚUM w Zabrzu

MT: Rozglądam się po gabinecie i wszędzie widzę słonie. Czyżby to była pana pasja?

PROF. LECH POLOŃSKI:To przypadek. Kiedyś podczas podróży do Warszawy wszedł do przedziału głuchoniemy i przyniósł słonia. Kosztował 10 zł. Kupiłem go, a ponieważ był mały i brzydki, postanowiłem nie zabierać go do domu. Zostawiłem w klinice. Na drugi dzień odwiedził mnie znajomy i zdziwiony mówi: „Co ty? Słonie zbierasz?”. Mimo że zaprzeczyłem, nazajutrz dostałem słonia do kolekcji. Każdy następny znajomy, pacjent czy interesant reagował w ten sam sposób i przynosił kolejnego. Tak powstała kolekcja. Zapytany, ile ich mam, odpowiadam, że nie wiem, bo przecież ja tych słoni nie zbieram.

MT: Zacznijmy od tego, co było. Z Andrychowa wywodzi się wiele znakomitych osób. To również pana rodzinne miasto, którego jest pan honorowym obywatelem. Jakie wspomnienia wyniósł pan z młodzieńczych lat?

L.P.:Na parterze budynku, gdzie mieściła się moja podstawówka, było więzienie. Na przerwach mieliśmy więc dodatkową atrakcję, rozmawiając z więźniami i biegając dla nich po papierosy. Chętnie wspominam też moich nauczycieli, którzy w większości należeli do pokolenia przedwojennego. Wielu z nich to byli ludzie samotni, bez reszty oddani temu, co robią, nieprawdopodobnie wymagający, surowi, ale przy tym cieszący się autentycznym szacunkiem i uznaniem. Potem przyszły czasy licealne. Mieliśmy świetnego nauczyciela wychowania fizycznego, który nas angażował w rozmaite zawody sportowe. Dużo jeździliśmy na nartach. Kolejne wspomnienia to makabryczne kłopoty w VIII i IX klasie z matematyką. Omal nie zostałem w IX klasie. Na półrocze miałem niedostateczny z matematyki. To był luty, a w marcu były mistrzostwa Polski, na których mi szalenia zależało. Dyrektor szkoły postawił mi warunek: pojadę, jak poprawię ocenę z matematyki. Zmobilizowałem się i od tamtej pory byłem drugim matematykiem w klasie. Potem rozpocząłem studia w Zabrzu. Przez pierwsze dwa lata bolała mnie bez przerwy głowa, bo Śląsk w latach 70. był zadymiony i śmierdzący. Marzyłem, żeby stąd uciec. Ale po dwóch latach mieszkania w sześcioosobowym pokoju w akademiku, gdy już miałem kolegów i było tak fajnie, to mimo kiepskiego samopoczucia coraz rzadziej myślałem o wyjeździe. Na trzecim roku, kiedy poznałem swoją przyszłą żonę, nie było już o tym mowy. I tak mieszkam w Zabrzu już 44 lata.

MT: Na wybór medycyny też wpłynął ciąg przypadkowych zdarzeń?

L.P.:Decyzja nie była oczywista. Cała rodzina, a głównie moje stare ciotko- dewotki, chciały, żebym został księdzem. Oczywiście nigdy nie myślałem o tym poważnie. Decyzję o studiach medycznych podjąłem w X klasie. Do dziś nie wiem dlaczego, bo nikt w mojej rodzinie nie był lekarzem. W trakcie studiów nie marzyłem o konkretnej specjalizacji. Na VI roku zrozumiałem, że chcę być chirurgiem. To wydawało się tym prawdziwym, męskim zajęciem. Dwuletni staż po studiach odbywało się na chirurgii, internie, pediatrii i ginekologii. Najpierw trafiłem na internę, która była mocno ukierunkowana na kardiologię. Prowadził ją dziekan doc. Adam Wolański. Po kilku miesiącach miałem przejść na chirurgię. I w przeddzień zmiany oddziału, czego nie mogłem się doczekać, miałem wypadek samochodowy. Rozbiłem głowę i uszkodziłem kolano. Po dwóch dniach wróciłem do pracy i mówię do doc. Wolańskiego: „Bardzo dziękuję, ale idę na chirurgię”, a on na to: „Z taką nogą i głową lepiej zostań tutaj. Chirurgię potem zaliczysz”. I tak zostałem.

MT: To była dobra decyzja?

L.P.:Bardzo dobra, bo w klinice, to kolejny zbieg okoliczności, w 1975 roku otworzono pracownię hemodynamiki. Po śmierci prof. Wolańskiego przyszedł prof. Pasyk i zaproponował mi zajęcie się tym. I znowu trafiłem w przestrzeń, która mi bardzo odpowiadała, czyli połączenie niezabiegowej kardiologii z cząstką tej krwawej chirurgii. Pracownię prowadziłem przez 25 lat i obserwowałem rozwój kardiologii, która zmieniła się jak żadna inna dziedzina. Pamiętam chorego z zawałem mięśnia sercowego, który trafił do nas w 1974 roku. Miał 50 lat. Leczony był heparyną, nitrogliceryną i dodatkowo eufiliną. Leżał sześć tygodni. Ledwo zwlókł się z łóżka. Potem nastąpiły powikłania zatorowe. Wyniszczony, z zanikami mięśni, poszedł do domu. Dzisiaj chory z zawałem serca po dwóch dniach idzie do domu, a po tygodniu wraca do pracy.

MT: Był pan na trzech stażach w Niemczech. Tam ten postęp był pewnie szybszy.

L.P.:To była przepaść. Nasze szpitale wtedy były brudne, cuchnęły moczem. Tam pachniało czystością. W połowie lat 70. kardiologia inwazyjna w Europie była nowością, ale jakość zabiegów i sprzętu była zupełnie inna. My mieliśmy jeden cewnik, a oni mieli 20 do wyboru. My mieliśmy aparat, na którym prawie nic nie było widać, bo migotało, śnieżyło. Oni mieli aparat najnowszej generacji. Ich praca była zorganizowana. My, choć potwornie zaharowani, byliśmy nieporównywalnie mniej efektywni. Pamiętam jak z prof. Michałem Tenderą ze stażu w Monachium wracaliśmy maluchem, w który zapakowaliśmy wszystkie zużyte cewniki, które oni wyrzucali do kosza. Później, po sterylizacji używaliśmy ich, bo kto to widział, żeby raz użyć cewnik i go wyrzucić. Czy to mnie frustrowało? Chyba nie, raczej denerwowało, ale też mobilizowało do działania. Szczególnie sytuacje, w których byliśmy bezradni. Do dziś pamiętam Basię, 23-letnią bardzo ładną dziewczynę z Bielska-Białej, która w 1976 roku umarła z powodu zatorowości płucnej. To był dla nas dramat. Dziś umielibyśmy ją uratować.

MT: Pana działalność naukowo-badawcza koncentruje się na nadciśnieniu płucnym, chorobach mięśnia sercowego i chorobie wieńcowej. Coraz mniej jest kardiologów, którzy znają się na tylu rzeczach.

L.P.:Jestem takim kardiologiem mamutem i wszyscy ludzie w moim wieku są właśnie takimi kardiologami. Na mój rozwój naukowy duży wpływ wywarł na początku doc. Adam Wolański, który uczył nas kardiologii przedwojennej: „Posłuchaj, popatrz, pomyśl”. Potem przyszedł prof. Stanisław Pasyk, promotor mojego doktoratu, który uczył nas całkiem innej kardiologii, jak mówił, amerykańskiej, czyli „Jak nie wiesz, to wsadź cewnik i zmierz ciśnienie”. Ale osobą, od której niezwykle dużo się nauczyłem był prof. Zbigniew Religa. Nigdy nie zapomnę jego entuzjazmu, fantazji, pomysłów czasem nieprawdopodobnych. Pamiętam jak kiedyś razem konsultowaliśmy chorych. U jednego z nich trzeba było zrobić by-passy. Prof. Religa stwierdził wówczas, że nie da się tego wykonać ze względu na bardzo zniszczone serce, ale po chwili milczenia dodał: „W następnym roku takiemu choremu coś zaproponuję. Przeszczepię mu serce”. I założyliśmy się wtedy o skrzynkę szampana. Przegrałem zakład.

MT: W 1998 roku objął pan kierownictwo III Katedry i Oddziału Klinicznego Kardiologii ŚAM. Jakie cele wówczas pan przed sobą stawiał?

L.P.:Prof. Religa zadzwonił do mnie i powiedział: jutro przychodzisz pracować do mnie. To była dla mnie świetna i nobilitująca propozycja. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiliśmy w zespole, było wspólne wieczorne wyjście. Posiedzieliśmy do białego rana. Kolejną było napisanie podręcznika z kardiologii dla studentów. Uznaliśmy, że chcąc wymagać od studentów, musimy im dać dobre narzędzie. A potem zaczęliśmy się szerzej zajmować leczeniem zawału serca i pracą naukową.

MT: Pierwsze doświadczenia jako osoba kierująca zdobył pan jeszcze jako konsultant wojewódzki.

L.P.:Jestem nim od wielu lat. W 1977 roku, gdy prof. Pasyk został konsultantem wojewódzkim, wezwał mnie do siebie i powiedział: „Będziesz mnie zastępować”. Nie miałem jeszcze doktoratu i przeżywałem stres, jeżdżąc do Olkusza, Rybnika czy Częstochowy na oddziały chorób wewnętrznych, sprawdzając pracę trzy razy starszych ode mnie ordynatorów, którzy pytali mnie z ironią: „Skąd żeś ty, dziecko?”. Ja mówiłem, że od Pasyka, a jego wszyscy się bali. To gwarantowało mi posłuch.

MT: Jest pan członkiem wielu towarzystw naukowych, zajmuje się działalnością dydaktyczną, ma pan na swoim koncie podręczniki akademickie, ponad 200 publikacji zamieszczonych w czasopismach polskich i zagranicznych. To wymaga dobrej organizacji!

L.P.:Im cięższa praca i większe obciążenia, tym silniejszą mam potrzebę, by odpocząć w weekend. Ostatnio jeździłem na nartach w sobotę od 7 do 9 rano, prawie sam na stoku, bo był tak potworny mróz. W niedzielę ponownie wybrałem się na stok, a potem na trzygodzinny spacer z psem w góry. Poza tym ten czas poświęcam żonie i dwuletniemu wnuczkowi. Czasem się śmieję, że już dość, że teraz czas na emeryturę. Ale chyba jeszcze poważnie o tym nie myślę. Może powinienem, bo niedługo znów będę dziadkiem. Urodzi się wnuczka.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Tomasz Jodłowski)

Do góry