Tu kobieta rządzi

Wywiad z prof. Zofią Zwolską

Wielka Interna
Jestem dumna, że mogłam brać udział przy tworzeniu tak znakomitego dzieła. Wielka Interna to książka, która służy lekarzom. Jest im bardzo potrzebna. My, mikrobiolodzy, korzystamy głównie z podręczników o chorobach zakaźnych, ale również sięgamy do podręczników do interny, bo wszyscy pracujemy dla dobra pacjenta. Przyczyną wielu chorób są bakterie i, aby zdiagnozować chorego, trzeba wykluczyć czynnik bakteryjny. To rutynowa diagnostyka w każdym szpitalu. Ale żeby móc go wykluczyć, trzeba wiedzieć, co i w jakich warunkach przesłać do laboratorium. Dobra współpraca klinicysty i bakteriologa jest pożyteczna dla pacjenta, dlatego mój rozdział dotyczący diagnostyki mikrobiologicznej chorób układu oddechowego starałam się napisać możliwie prostym językiem, bo nie sztuka zagmatwać i tak trudną wiedzę.Wielka Interna to książka dla lekarzy każdej specjalności. Gruźlica dotyczy przecież wszystkich organów ciała. Każdy internista, do którego zgłosi się pacjent, musi zlecić badania mikrobiologiczne, bo zawsze trzeba szukać czynnika sprawczego choroby. Wielka Interna jest pięknie wydana, wartościowa i bardzo potrzebna.

O fascynujących spotkaniach rozmawiamy z prof. Zofią Zwolską, kierownikiem Zakładu Mikrobiologii Krajowego Referencyjnego Laboratorium Prątka Gruźlicy w IGiChP w Warszawie

MT: Jest pani pierwszą osobą w cyklu rozmów o Wielkiej Internie, która nie jest lekarzem.

PROF. ZOFIA ZWOLSKA:Jestem absolwentką UW Wydziału Biologii i elitarnego kierunku mikrobiologii, który rozpoczęło 11 osób, a skończyło 9. Przygotowano nas do pracy naukowej. To był czas, kiedy rodziła się prawdziwa genetyka. Pamiętam, co było dość charakterystyczne dla tego kierunku, że wszyscy mówili: „Zobaczycie, kim ja będę”. Przechwalanie się nigdy nie było zgodne z moją naturą. Dopiero później zrozumiałam, że oznaczało pozytywną reakcję młodego człowieka - nie będę narzekał, tylko zostanę kimś naprawdę ważnym. W tamtym okresie studia wyglądały inaczej niż dziś. Nie było małżeństw, byliśmy wolni. Uczyliśmy się i bawiliśmy, a jedynym naszym obowiązkiem było pokazanie indeksu rodzicom raz na pół roku. Byliśmy dziećmi szczęśliwymi i niezbyt bogatymi, ale nie musieliśmy pracować. Pamiętam nasze podróże pociągiem, tzw. Rzeźnią. Wyjeżdżaliśmy w piątek wieczorem z wielkimi plecakami i nartami do Zakopanego, potem do Kuźnic, zjeżdżaliśmy z Kasprowego i nocną „Rzeźnią” wracaliśmy do Warszawy. Obiady jadaliśmy w „Karaluchu”, barze na Krakowskim Przedmieściu. Zawsze chciałam studiować nauki biologiczne. Rozważałam też medycynę, ale czytałam książki o historii medycyny i pomyślałam, że mikrobiologia musi być fascynująca. Zresztą wielu znanych klinicystów spędzało czas w laboratoriach, prowadząc prace badawcze, nawet Zygmunt Freud zajmował się barwieniem tkanek i wyszukiwaniem czynników chorobotwórczych.

MT: Nie była pani rozczarowana?

Z.Z.:Nie, bo miałam umysł ścisły, nawet żałowałam, że nie poszłam na wydział matematyczny. Matematyka jest ważna w mikrobiologii do oceny różnych zjawisk, bo niczego nie robi się „na oko”. Dziś mówię uczniom: „Nie mów, że czegoś jest więcej albo że jakieś zjawisko rzadko występuje, bo to nic nie znaczy. Udowodnij to statystycznie”. Szokiem było dla mnie przejście ze studiów do pracy. W żargonie szpitalnym wszystko brzmiało inaczej: różne definicje, inaczej nazywaliśmy enzymy. Wielu rzeczy trzeba się było uczyć od nowa. Potem zaczęłam pracować w IGiChP. Jak to brzmi dla młodego człowieka! Nie wiedziałam, czy tego chcę, bo gruźlica przez wiele lat była postrachem. Nadal spotykam wykształconych ludzi, którzy mówią: „Wolę mieć AIDS niż gruźlicę”.

MT: Pani zakład od wielu lat jest referencyjnym laboratorium prątka gruźlicy.

 Z.Z.: Mamy również akredytację WHO. Z tego powodu pracowałam w wielu krajach jako konsultant WHO. Wiele miesięcy spędziłam w Mongolii, Kirgistanie, Kazachstanie, w Kraju Ałtajskim, na Syberii. Byłam także w Indiach i Chinach. Teraz, gdy patrzę na polską zimę, powracają wspomnienia z mojego pobytu na Syberii. Mimo że było -28°C i półtora metra śniegu, zima wydawała mi się tam mniej uciążliwa niż we własnym kraju. W Mongolii klimat był jeszcze gorszy. Mrozy dochodziły do -40°C, a latem do +40°C. Dodatkowo były burze magnetyczne, wichury. Suchy, kontynentalny klimat pozwalał na chodzenie, nawet w trakcie ciężkich mrozów, w płóciennych butach. Odwiedzałam też więzienia w Omsku, Tomsku, gdzie chorzy na gruźlicę przebywali w przeładowanych salach. W Mongolii miałam do dyspozycji swój samolot, który lądował w stepie, skąd szłam do głównego pulmonologa w pobliskim ajmaku. W mieście zostawałam kilka dni, nigdy nie znając daty powrotu.

MT: Nie bała się pani zakażenia?

 Z.Z.: Nie i sama się teraz dziwię. Woziłam ze sobą maski i środki dezynfekcyjne, ale gdy przyjechałam do Mongolii, wszystko mi zabierano i rozdzielano pomiędzy siebie. Tam nic nie było, żadnej odzieży ochronnej. Do Mongolii latałam z 80-kilogramowym bagażem, gdzie musiałam mieć książki, ołówki, temperówki, środki higieniczne oraz rzeczy potrzebne do prowadzenia laboratorium. W mongolskich sklepach nic nie można było kupić, nawet mydła. Wówczas na 2 mln ludzi żyjących w Mongolii 3/4 chorowało na gruźlicę. W krajach biednych i skorumpowanych trzeba było używać różnych metod. W Mongolii chodziłam do polskiej ambasady i prosiłam, by pozwolono mi kupować czekoladki i drobne upominki w tamtejszym sklepiku, na co zresztą nie dostałam zgody. Tłumaczyłam, że jest to jedyny sposób - pójść z koniakiem do dyrektora danego departamentu i poprosić, żeby mnie wysłuchał. Chciałam na przykład powiedzieć, że gdy leciałam samolotem (często na bardzo niskich wysokościach), zobaczyłam aparat RTG albo autoklaw stojący w stepie. Prosiłam o spowodowanie, by aparatura trafiła do właściwego szpitala. Pracownik WHO nikogo nie obchodził. W tamtejszych szpitalach pracowali konsultanci rosyjscy, którzy mieli swoich naukowców, metody i pomysły na naukę.

MT: Niewiele jest kobiet, które pełnią w medycynie ważną rolę. Trudno jest robić karierę w świecie zdominowanym przez mężczyzn?

 Z.Z.: Niektórzy mężczyźni deprecjonują kobiety, mówiąc, że nie nadają się na funkcje kierownicze, bo mają głowę zaprzątniętą innymi sprawami. A ja powiedziałabym, że to mężczyźni mają zajętą głowę czym innym do tego stopnia, że im to w pracy przeszkadza. Mówią, że kobiety zajmują się drobiazgami, a oni myślą całościowo. Tylko co to oznacza? Interesują się wojną i polityką, ale gdy ich zapytamy, jaką mają koncepcję, nie wiedzą. Do niedawna nawet w środowisku zawodowym słyszałam niewybredne żarty na temat kobiet.

MT: W kierowanym przez panią zakładzie widać kobiecą rękę.

 Z.Z.: Ten zakład był zbudowany dawno. Na renowację postarałam się o duże pieniądze z grantów naukowych. Potem zaczęłam pracować z inżynierami. Czytali moje artykuły, w których pisałam, jak zakład ma być zorganizowany, co zrobić, żeby drogi się nie krzyżowały, jak wydzielić strefę czystą i zakaźną. Codziennie pilnowałam, żeby strop się nie zawalił. Razem z salowymi pakowałam worki ze zbędnymi przedmiotami. Nauczyłam się czytać plany inżynierskie, wiedziałam, co sprawdzać. Zaplanowałam użyteczne miejsca, nawet oddzielną szafę na mopy. W tej chwili jestem doradcą przy renowacjach wielu różnych zakładów naukowych. Nawet sanepid prosi mnie o rady.

MT: W laboratoriach zakaźnych zdarzają się różne wypadki.

 Z.Z.: Kiedyś, zanim objęłam kierownictwo zakładu, zapaliła się laborantka. Gdy stała nad palnikiem, zajął się kosmyk włosów. Na stół wylała się butelka alkoholu. Pod fartuchem miała syntetyczną odzież, która się wtopiła w skórę, złote ogromne kolczyki były tak rozżarzone, że nie dało się ich zdjąć. Płonęła jak żywa pochodnia. Innym razem nastąpił samoistny wybuch butelki ze środkiem bromowym. Dziś laboratoria są bezpieczniejsze dzięki komorom laminarnym. Dawniej materiał zakaźny wciągało się ustami przez pipetę. Teraz, gdy inokulacje pożywek wykonuje się strzykawkami insulinówkami, zakłucia materiałem zakaźnym zdarzają się również. Bywa, że igła oddziela się od strzykawki. O wypadek jest łatwo.

MT: Czy kobiety szefa chętnie się słucha?

 Z.Z.: Nigdy nie miałam z tym problemów, choć przyznam, że jestem zwolenniczką silnej ręki. Czasem mówię o sobie pół żartem, pół serio, że tu jędza rządzi. Niczego nie puszczam na żywioł. Z pewnym niezrozumieniem spotkałam się wśród Włochów, dla których jest niepojęte, że kobieta rządzi i sama podróżuje. To nasuwa od razu podejrzenia, że jest samotna, że coś z nią nie tak.

MT: Czy wyjeżdżając na misje WHO, nie miała pani obaw, że nie podoła dwóm rolom, które ciążą na kobiecie?

 Z.Z.: Długo się wahałam. Dzieci były małe. Opiekował się nimi mąż. Pewnego dnia, podczas z jednej z misji, dzwoni mąż i pyta, gdzie można kupić dziecięce rzeczy. Potrzebuje prawie wszystkiego. Przerażona pytam, co się stało? Mąż odpowiada na to pogodnie, że wszystko włożył do pralki. Zawsze miałam dużo energii. Moja mama mawiała: „Przystopuj trochę. Zmęczysz się”. A ja wiedziałam, że życie ma pewne dekady, które nigdy nie wrócą. I tak mówię moim asystentkom: „Nie narzekajcie. Idźcie wieczorem na dyskotekę. Jesteście młode i nie potrzebujecie więcej niż pięć godzin snu”. Powtarzam im jak i córkom: „Dlaczego jesteście takie zachowawcze. Zróbcie sobie irokeza albo dredy”. Gdy jedziemy na konferencję, mówię: „Najwyższe obcasy, najbardziej czerwona szminka”. Można zostać szarą myszą i powiedzieć: nieważne, jak wyglądam, przecież mam tyle mądrych rzeczy do powiedzenia. Kiedyś uprawiałam wyczynowo sport. Bez problemu potrafiłam przepłynąć jezioro. Do tej pory regularnie pływam. Jeżdżę także na rowerze, uprawiam nordic walking, pracuję w ogrodzie. Myślałam także o związaniu się z Kongresem Kobiet. Chętnie przysłuchuję się polityce. Wzięłam urlop, gdy Donald Tusk zeznawał przed komisją śledczą. Podziwiam go tak jak i ludzi, który zachowują spokój i trudno ich wyprowadzić z równowagi. Zachwyca mnie szybka riposta, choć ja tak nie potrafię. Muszę każdą rzecz przemyśleć.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry