Paradoks czasoprzestrzeni

Wywiad z prof. Jackiem Manitiusem

Wielka Interna
Współtworzenie Wielkiej Interny powierzył mi prof. Michał Myśliwiec. Jestem współautorem razem z pracownikami naszej kliniki pięciu rozdziałów pierwszego tomu - „Nefrologia”. To wielotomowe dzieło zawiera przekrój interny, uaktualnienie danych, co jest bardzo ważne, ponieważ od bardzo wielu lat nie został wydany tak obszerny, a zarazem nowoczesny podręcznik dotyczący chorób wewnętrznych. Swoim rozmachem Wielka Interna nawiązuje do klasycznego podręcznika interny - „Nauka o chorobach wewnętrznych” napisanego przez jednego autora, prof. Witolda Orłowskiego. W chwili obecnej jest nie do pomyślenia, aby jedna osoba była w stanie napisać tak obszerne dzieło, chociażby ze względu na ogrom i tempo zmian, jakie dokonują się w medycynie. W ciągu ostatnich paru lat pojawiły się nowe definicje zmieniające istotę podejścia do starych zespołów chorobowych, uaktualniono i zmieniono wiele wytycznych w zakresie diagnostyki i leczenia. Wszystko to znalazło się w Wielkiej Internie. Informacje zawarte w Wielkiej Internie są aktualne, zgodne z obowiązującymi standardami. Uważam, że jest to bardzo zgrabnie napisana książka.

O dziedzictwie przodków i bydgoskiej tradycji rozmawiamy z prof. Jackiem Manitiusem, kierownikiem Kliniki Nefrologii, Nadciśnienia Tętniczego i Chorób Wewnętrznych UMK CM im. Ludwika Rydygiera w Bydgoszczy

MT: W pana rodzinie było wiele znakomitych osobistości, m.in. ks. Karol Gustaw Manitius, który był generalnym superintendentem Kościoła ewangelicko-augsburskiego na przełomie XIX i XX wieku.

PROF. JACEK MANITIUS:Ks. Karol Gustaw Manitius, senior Kościoła ewangelickiego, bardzo zaangażowany w działalność patriotyczną w czasie powstania styczniowego, to mój pradziadek. Rdzeń nazwiska pochodzi od Manitz. Przodkowie uciekali przez prześladowaniami protestantów w XVII wieku z Węgier, aby ostatecznie osiąść w okolicach Drezna. W moim mieszkaniu wisi drzewo genealogiczne naszej rodziny, które sięga XVII wieku, autorstwa mojego stryja z Warszawy. Nigdy dokładnie nie zgłębiałem historii rodzinnej, bo brakuje mi czasu. Żałuję.

MT: Pana ojciec, prof. Andrzej Manitius, współtworzył szereg podręczników interny i nefrologii. Dziś pan kontynuuje przekazywanie wiedzy kolejnym pokoleniom lekarzy.

J.M.:Miło mi, że porównuje się mnie do ojca, bo uważam go za wielkiego człowieka i lekarza. Ale wiem, że jeszcze dużo mi brakuje, by być takim jak on. Skończyłem studia w 1975 roku. Stosunek mojego ojca, jak i mój, do wielu spraw był zupełnie inny, co nie wyklucza, że wiele jego zasad jest mi bliskich. Jednak jestem zdecydowanie bardziej otwarty w stosunku do swojego zespołu niż mój ojciec, który był pryncypialny. Jestem lekarzem w trzecim pokoleniu. W naszym domu przewijała się medycyna z konieczności: radość i rozpacz ojca, kłopoty matki, która była stomatologiem. Nasiąkałem tym wszystkim. Mimo to decyzję o medycynie podjąłem dopiero półtora roku przed maturą. Namówił mnie kolega. W liceum kończyłem klasę matematyczno-fizyczną z zamiarem studiowania cybernetyki we Wrocławiu. Osobami, które najbardziej odradzały mi medycynę, byli rodzice, którzy znali związane z nią uciążliwości.

MT: Tak jak ojciec, został pan nefrologiem. Chciał pan kontynuować tradycję rodzinną?

J.M.:Przez pierwsze osiem lat po skończeniu studiów pracowałem w klinice prof. Krupy-Wojciechowskiej w Gdańsku. Zajmowaliśmy się głównie cukrzycą i nadciśnieniem tętniczym. Stopniowo rozwijał się kierunek kardiologiczny. Ani kardiologia, ani cukrzyca nigdy mnie specjalnie nie interesowały. Poszedłem więc do kliniki do ojca, gdzie pracowałem 15 lat. Zostałem nefrologiem. A teraz, co jest paradoksem, od 2004 roku znów pracuję w klinice nadciśnienia tętniczego.

MT: Jak pan sobie wówczas wyobrażał ten zawód?

J.M.:Patrzyłem w landrynkowy sposób. Wydawało mi się, że będę człowiekiem przywracającym zdrowie. W ogóle nie brałem pod uwagę sytuacji, że chory może umrzeć. Bardzo szybko się przekonałem, że medycyna to nie tylko pasmo sukcesów. Pamiętam, jak na pierwszym roku miałem praktykę pielęgniarską na chirurgii. Na moich oczach umierali ludzie z nieoperacyjnymi nowotworami płuc. Wówczas zrozumiałem, że to będzie część mojego zawodu. Być może wtedy ukształtowała się decyzja, żeby zostać lekarzem klinicystą.

MT: Od tamtych czasów dokonał się ogromny postęp: wprowadzenie erytropoetyny, zwiększenie dostępu do leczenia nerkozastępczego.

J.M.:To był przełom. Przestaliśmy być świadkami umierania ludzi w mocznicy, w strasznych męczarniach. Ważne było też zrozumienie istoty białkomoczu i nadciśnienia tętniczego jako czynników determinujących przebieg chorób nerek, wprowadzenie nowych leków immunosupresyjnych, rozszerzenie diagnostyki o mikroskopię elektronową, biomarkery czy badania ekspresji genów. Nie wszystko przynosiło od razu spodziewane efekty i niestety nadal ogromne oczekiwania rozmijają się z prozą codziennej pracy przy łóżku chorego. To właśnie nauczyło mnie pokory.

MT: Chyba nikt się nie spodziewał tak ogromnego przełomu w medycynie?

J.M.:Kiedyś o niesamowitych możliwościach medycyny czytaliśmy w powieściach o Frankensteinie czy w powieściach Lema. Dziś fikcja literacka stała się rzeczywistością. W 1983 roku, gdy przyszedłem do pracy w gdańskiej Klinice Chorób Nerek, wielu rzeczy brakowało, leczenie nerkozastępcze było limitowane, mieliśmy tylko jeden podręcznik - „Chorobę nerek” pod red. prof. T. Orłowskiego. Z moich zagranicznych stypendiów przywoziłem więc kserokopie różnych artykułów, które były w Polsce niedostępne. W latach 1980-1981 pracowałem w Hanowerze w Klinice Nefrologii prowadzonej przez prof. Jana Broda. Tam nikt sobie nie wyobrażał ograniczenia dostępności chorych do dializ. Przywiozłem stamtąd różne kaniule, węże, pipety, probówki. Zatrudniony w AM szklarz, wzorując się na nich, wykonywał podobny sprzęt, który czasem działał, a czasem nie. Potem, w 1985 roku, pojechałem do Birmingham, do Zakładu Fizjologii, w którym pracował prof. Edward Johns.

MT: Kiedy prof. Johns przyjechał odebrać pana z lotniska Heathrow, miał pan tylko jedną małą walizkę.

J.M.:Trzy razy pytał, gdzie jest mój bagaż. Nie wiem, czego się spodziewał. To był jego pierwszy kontakt z ludźmi zza żelaznej kurtyny. Przyjechałem na początku stycznia. Zimowe rzeczy założyłem na siebie, a wszystko, co można było wziąć, nie mogło przekraczać 20 kg. Od tamtej pory już zawsze jeździłem z jedną małą walizką.

MT: I pierwszego dnia po przyjeździe zapytał pan prof. Johnsa, „czy myśląc o planowanych doświadczeniach, należy powiedzieć start czy begin”. Dużo miał pan takich problemów językowych?

J.M.: Do dzisiaj mam. Radzę sobie z językiem angielskim, choć jego specyfiką jest to, że właściwe słowo trzeba użyć we właściwym kontekście, co nie zawsze mi wychodzi. Bo jaka jest różnica między dovepigeon? Pamiętam sytuację, gdy Edward, który jest delikatnym i tolerancyjnym człowiekiem, marszczył czoło i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, gdy zaczynałem mówić.

MT: W UK zajmował się pan badaniem wpływu nerkowych nerwów współczulnych na wchłanianie zwrotne wapnia.

J.M.:Przed wyjazdem napisałem projekt badawczy, więc ten temat całkiem dobrze znałem. W UK prowadziłem badania na zdrowych zwierzętach, a po powrocie do Polski kontynuowałem badania na zwierzętach z przewlekłą chorobą nerek. Dużo czasu zajęło mi nie przeprowadzenie eksperymentu, co skompletowanie sprzętu, za pomocą którego mógłbym uzyskać wiarygodne wyniki. Mój eksperyment przypominał mi badania w CERN, gdzie, by przeprowadzić test, trzeba najpierw przez lata budować tunel.

MT: Doświadczenie z pobytu za granicą przeniósł pan do swojej kliniki, która półtora roku temu obchodziła dziesięciolecie.

J.M.:Część ludzi znałem, choć dziś z osób, z którymi tworzyłem klinikę, zostały tylko dwie. Rozszerzyłem jej profil, wprowadziłem inne zwyczaje: zebrania naukowe, zacząłem zmuszać ludzi do pisania, doktoratów, pracy naukowej klinicznej i eksperymentalnej na zwierzętach. Początki były trudne i, szczerze mówiąc, decyzja o wyjeździe z Gdańska nie była łatwa. Kliniką kierował Bolek Rutkowski. Dobrze się rozumieliśmy, byliśmy i jesteśmy nadal przyjaciółmi. Odejście z Gdańska, miasta, z którym byłem związany od 1958 roku, było nie lada wyzwaniem. Jednak rozważając wspólnie z Bolkiem wszystkie za i przeciw, zdecydowałem się na zmianę pracy. Do Bydgoszczy, podobnie jak do Anglii, przyjechałem z jedną walizką. Nie znałem miasta, ulic, ludzi. Nie miałem nawet mieszkania. Z synem mieszkaliśmy w Hotelu Asystenckim należącym do uczelni, oddzielonym od szpitala jedynie płotem. Przez pierwsze dwa lata przeskakiwałem w nocy, gdy w trybie pilnym byłem wzywany do kliniki. Chociaż jak się wkrótce okazało, była tam również otwarta furtka.

MT: Spekuluje się, że w tym roku zostanie pan wybrany na prezesa Polskiego Towarzystwa Nefrologicznego?

J.M.:Branie mojej osoby jako ewentualnego kandydata do tej funkcji jest samo w sobie dużym wyróżnieniem.

MT: W środowisku nefrologów znany jest pan także jako mors. Podczas pobytu na konferencji w Międzyzdrojach w lutym kąpał się pan w Bałtyku.

J.M.:Jestem morsem przejściowo w stanie spoczynku. Nie kąpałem się zimą w otwartych zbiornikach od paru lat. Pierwszy raz mało co nie zostałem morsem na piątym roku studiów. Razem z kolegami zamieszkaliśmy w mieszkaniu mojej matki niedaleko plaży w Gdańsku-Brzeźnie. Codziennie jeździliśmy się kąpać. I pamiętam, gdy pewnego dnia jedziemy tramwajem na plażę, a na ulicy ludzie ze świeczkami idą. Okazało się, że to był początek listopada.

MT: Z Bydgoszczą jest pan silnie związany. Jako typ samotnika chętnie spaceruje pan po Myślęcinku, a wieczory spędza w znanym bydgoskim klubie El Jazz.

J.M.:Najlepiej czuję się sam. Kiedyś przez wiele lat środowe wieczory spędzałem w klubie, słuchając Eljazz Band. Potem się postarzałem, obowiązków mi przybyło i coraz gorzej znosiłem przesiadywanie do późnej nocy. Myślęcinek przypomina mi wzgórza oliwskie, gdzie dorastałem. Chętnie tam spaceruję. Moje poprzednie mieszkanie na Grunwaldzkiej było najpiękniejszym, jakie miałem w życiu. Naprzeciwko jest nekropolia, czyli tzw. bydgoskie Powązki. Razem z byłym redaktorem naczelnym bydgoskiej „Gazety Wyborczej”, którego poznałem w klubie Rotarian, zorganizowaliśmy tam kwestę. Osoby kwestujące zapraszałem do siebie na bigos, który sam gotowałem, oraz wino, wódkę lub piwo. Tak narodziła się bydgoska tradycja.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Jarosław Pruss)

Do góry