Elektryk - specjalista od spirometrii

Wywiad z prof. Waldemarem Tomalakiem

Wielka Interna
Rozdział poświęcony badaniom czynności układu oddechowego napisałem wspólnie z dr. Piotrem Borosem, który skupił się na stronie medycznej problemu. Przede mną postawiono zadanie sformułowania części technicznej z uwzględnieniem definicji badań, zasad dokonywania pomiarów i ich interpretacji. Starałem się eliminować tzw. wyższą matematykę, jednak pewnych wzorów nie dało się uniknąć, gdyż najlepiej tłumaczą zasady fizyczne regulujące fizjologię, a co za tym idzie - prowadzenie badań i sposoby ich interpretacji. Mam wrażenie, że przekazaliśmy wiedzę w prosty i praktyczny sposób, co pozwoli na zastosowanie jej w praktyce klinicznej. Pod koniec lat 70. myślano, że o badaniach układu oddechowego już wszystko wiadomo i że nadchodzi koniec pewnej epoki. Szybko się okazało, że tak nie jest. Lekarze zrozumieli, że powrót do zjawisk fizjopatologicznych oraz do metod ich oceny jest niezbędny, na co najlepszym dowodem są wytyczne GOLD, w których podkreśla się znaczenie spirometrii jako badania diagnostycznego w kierunku astmy i POChP. Kiedy zaczynałem pracę, w Polsce funkcjonowało około 50 spirometrów. Było to urządzenie drogie, kosztowało tysiące dolarów. Gdy chciano je kupić, minister zdrowia podejmował decyzję o przekazaniu środków. Obecnie mamy ponad 10 tys. spirometrów. To ma swoje konsekwencje, bo do pewnego czasu badanie spirometryczne robili tylko specjaliści chorób płuc, czasami interniści lub pediatrzy. W tej chwili przerzucono ciężar leczenia chorób obturacyjnych na lekarzy POZ i duża część z nich również wykonuje spirometrię. Dlatego w Wielkiej Internie pokazujemy algorytmy postępowania, zasady wykonania badania i prawidłowej interpretacji wyników.

O karierze nie-lekarza w świecie medycznym rozmawiamy z prof. Waldemarem Tomalakiem, kierownikiem Zakładu Fizjopatologii Układu Oddychania Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Rabce

MT: Jest pan absolwentem Wydziału Elektrotechniki, Automatyki, Informatyki i Elektroniki AGH w Krakowie. Jak to się stało, że został pan kierownikiem Zakładu Fizjopatologii Układu Oddychania Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc?

Prof. Waldemar Tomalak:Nad medycyną nigdy się nie zastanawiałem, tym bardziej że w liceum krążyły opowieści zarówno o ogromie wiedzy, jaką trzeba przyswoić, jak i o potencjalnym zaliczaniu anatomii, w tym sekcji zwłok. Przez pierwsze lata liceum chciałem zostać fizykiem jądrowym. W Żarnowcu budowano wtedy pierwszą elektrownię atomową, a fizyka była moją pasją. Ale gdy nadszedł moment podjęcia decyzji, zdecydowałem się na automatykę. Byłem ambitnym dzieckiem. Nauczyłem się czytać, gdy miałem cztery lata, czym nie znosiłem się chwalić, bo na imprezach rodzinnych musiałem popisywać się swoimi umiejętnościami przed licznie zgromadzoną rodziną. Tak naprawdę zawsze interesowała mnie technika. Eksperymentowałem, głównie z prądem, a jako czujnika prawidłowości połączeń, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, używałem mojego młodszego brata. Byłem też eksperymentatorem w chemii i należałem do Młodzieżowego Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu. Zajmowałem się generacją silnych pól magnetycznych, choć eksperymentowałem teoretycznie. To były ciekawe lata. Maturę zdawałem w dniu zamachu na papieża, a niebawem po tym, jak rozpocząłem studia na Wydziale Elektrotechniki Politechniki Poznańskiej, rozpoczął się strajk studencki. Byłem członkiem NZS i 8 grudnia pojechałem do Krakowa, gdzie poznałem moją małżonkę, która pracowała w radiu NZS. To było przelotne spotkanie, które wtedy niczym nie zaowocowało, a w przyszłości z trudem zdołaliśmy odtworzyć je w pamięci. Pięć dni później ogłoszono stan wojenny. Powrót na uczelnię możliwy był dopiero pod koniec stycznia 1982 roku. Kolejny raz z moją przyszłą żoną spotkałem się nad jeziorem Krzywe na Suwalszczyźnie, na wakacjach, które spędziłem w gronie kolegów. To był lipiec 1982 roku. Wysoka blondynka niemal od razu przykuła moją uwagę, skądinąd z wzajemnością. Rok później, po drugim roku studiów na politechnice, przeniosłem się do Krakowa na AGH. Wzięliśmy ślub w Rabce, skąd pochodzi moja żona. Ukończyłem studia w 1986 roku. Moja teściowa pracowała wtedy jako zastępca kierownika kliniki gruźlicy w IGiChP, a dyrektorem był prof. Jan Rudnik, wizjoner i znakomity specjalista chorób płuc dzieci, który stworzył nasz instytut. Namówił mnie, absolwenta Wydziału Elektrotechniki, Automatyki, Elektroniki i Informatyki AGH w Krakowie, do podjęcia pracy w instytucie. Wiedząc o moim technicznym wykształceniu i zainteresowaniu komputerami, zaproponował mi zajęcie się epidemiologią. Jednocześnie w liceum w Rabce stworzyła się okazja dla mojej żony, by podjęła pracę jako polonistka.

MT: Decyzja była szybka.

W.T.:Tak, postanowiliśmy, że jedziemy do Rabki. Prof. Rudnik niestety zmarł w lutym 1986 roku, ale zdążył powiadomić najbliższych współpracowników o tym, że przyjdę do pracy. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i już po pierwszym spotkaniu z ówczesnym docentem, a dziś profesorem, Januszem Hałuszką, zdecydowałem, że będę pracował w Zakładzie Fizjopatologii Układu Oddychania.

MT: Początki musiały być trudne?

 W.T.: Na początku wyjazd do Rabki traktowałem jak zesłanie. Mieszkałem 21 lat w Poznaniu, trzy lata w Krakowie, a w tamtych czasach dojazd do Rabki przypominał po części wyprawę, a po części loterię, szczególnie gdy stało się na krakowskim dworcu autobusowym w okolicach baru Smok i próbowało wejść do zatłoczonego autobusu. Gdy nie miało się wcześniej kupionego biletu, a można go było nabyć tylko o godz. 6 rano, kierowca z wysokości schodów wskazywał palcem tych, którzy pojadą. Dziś wiele się zmieniło i bardzo sobie cenię mieszkanie w spokojnym, czystym zakątku Polski. A początki? Wielu nowych rzeczy musiałem się nauczyć. Pamiętam, jak doc. Hałuszka w pierwszych dniach mojej pracy zrzucił mi na biurko stertę tomów w obcych językach i powiedział, żebym się z tym zapoznał. Powoli wdrażałem się w tematykę zaburzeń oddychania. Czasem miałem dość, tym bardziej że z fizjologią i patologią oddychania wcześniej nie miałem nic wspólnego. Zdarzało się, że przynosiłem do pracy kryminał, który czytałem pod biurkiem, gdy nikt nie widział. Niestety, gdy już trochę wgryzłem się w temat, zainteresowało się mną wojsko i jako absolwent uczelni technicznej zostałem łącznościowcem, a potem artylerzystą. Po roku wróciłem do pracy z silnym postanowieniem rozpoczęcia kariery naukowej. Do medycyny podchodziłem z pasją i ciekawością. Patrzyłem na lekarzy z wielkim szacunkiem. Wydawało mi się, że zdobycie doktoratu jest tak wybitnym osiągnięciem jak wspinaczka na szklaną górę. Przez długi czas nie wyobrażałem sobie, że mógłbym coś takiego osiągnąć. Ale któregoś dnia, a był to już początek lat 90., zgłosiłem się do mojego szefa, doc. Hałuszki, z prośbą o wsparcie. To były czasy, gdy tworzyły się różnego rodzaju stowarzyszenia i fundacje. Jedną z pierwszych, która działała w Polsce, była Fundacja Sorosa, stwarzająca możliwości uczenia się za granicą (był rok 1990). Postanowiłem starać się o grant edukacyjny i jechać do Manchesteru na roczne studia z zakresu wpływu zanieczyszczenia powietrza na układ oddechowy. Profesor trochę zmodyfikował mój pomysł i w efekcie zdobyłem półroczne stypendium rządu francuskiego. Decyzja była trudna, bo miałem już wtedy trójkę dzieci, ale jeżeli myślałem o rozwoju zawodowym, wyjazd zagraniczny był jedyną szansą. Po powrocie obroniłem doktorat. Kilka lat później wróciłem do Francji na roczne stypendium Europejskiego Towarzystwa Oddechowego i dwa lata później obroniłem pracę habilitacyjną. Pół roku później, w 1999 roku, zostałem kierownikiem Zakładu Fizjopatologii. Przyznaję, że sporo czasu zajęło mi znalezienie wspólnego języka z lekarzami, i w tej chwili większość osób, z którymi się spotykam, nie pomyśli nawet, że nie mam wykształcenia medycznego. Pamiętam sytuację podczas wieczorku towarzyskiego polskiej grupy Europejskiego Towarzystwa Oddechowego w Szczyrku. Przyjechał Robert Janowski („Jaka to melodia?”), wybrał mnie z tłumu i zaprosił do zabawy. Miałem być jurorem. Rozmawiamy, a on mówi: „Proszę państwa, z zawodu jestem weterynarzem, ale moje życie potoczyło się zupełnie inaczej”. A ja na to, że z wykształcenia jestem elektrykiem, a pracuję w Instytucie Gruźlicy i Chorób Płuc w Rabce. Rozległ się śmiech, bo nikt w to nie uwierzył.

MT: Zakład Fizjopatologii, którym pan kieruje, jest wyjątkowy, bo zatrudnia automatyka, informatyka i specjalistę od aparatury elektronicznej.

W.T.:Tworzymy interdyscyplinarny zespół, który bardzo dobrze dogaduje się z lekarzami. Mamy jedną z najlepiej wyposażonych w Europie pracowni układu oddechowego oraz pracownię polisomnografii dziecięcej. Staramy się dbać o jak najwyższą jakość badań. W 2003 roku zainteresowałem władze Polskiego Towarzystwa Chorób Płuc standardami i jakością wykonywania badań czynnościowych. Zarząd PTChP przychylił się do mojej prośby, by powołać komisję wewnątrz towarzystwa. W krótkim czasie udało nam się dokonać rzeczy ważnej, czyli opublikować po raz pierwszy w Polsce standardy badań spirometrycznych. Ale naszym największym sukcesem było przywrócenie znaczenia badaniom układu oddechowego i zwrócenie uwagi na ich jakość. Panowała opinia, że takie badania może zrobić każdy, co prowadziło do wielu niepoprawnych wyników. W zeszłym roku zostałem profesorem nadzwyczajnym w IGiChP i, gdy spojrzę wstecz, mogę powiedzieć, że wiedza na temat badań czynnościowych, a przede wszystkim konieczności poprawy jakości ich wykonania, bardzo w Polsce wzrosła. To daje satysfakcję.

MT: Nie żałował pan niestudiowania na AM? Czy bycie ekspertem z innej dziedziny czasem pomaga?

W.T.:To trudno nazwać inną dziedziną, bo przecież zajmuję się pomiarami, a do tego trzeba było tylko dobudować niektóre fragmenty medyczne, czyli fizjologię oddychania, elementy patologii czy epidemiologię. Mam poczucie, że pracuję w swoim zawodzie. Gdy zaczynałem, nie myślałem, że pracuję w szpitalu. Dziś, po latach, czuję się naukowcem. Mój promotor, prof. Ryszard Tadeusiewicz z AGH, też zaliczył cztery lata medycyny, której nigdy nie skończył. Był taki moment, gdy i ja chciałem studiować medycynę. Ale miałem już pracę, trójkę dzieci i perspektywa dojeżdżania do ośrodka akademickiego położonego 60 km od domu wydawała mi się przerażająca. Dziś trochę żałuję, choć mam satysfakcję, że mimo wszystko zdobyłem sporą część wiedzy medycznej. Jako człowiek spoza dziedziny, w której działam, zdołałem się w medycynie zaadaptować, a koledzy i koleżanki to zaakceptowali. I to jest właśnie dla mnie źródłem ogromnej satysfakcji, podobnie jak fakt, że od ponad dwóch miesięcy jestem szczęśliwym dziadkiem bliźniaczek. Przyjemnie jest patrzeć na kolejne pokolenie w rodzinie.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Piotr Kędzierski)

Do góry