Bezwzględny zwolennik zawodowstwa

Wywiad z doc. Markiem Kuchem

Wielka Interna

Wielka Interna? Myśl jest doskonała, bo niezależnie od tego, czy jesteśmy kardiologami, nefrologami czy diabetologami, jesteśmy przede wszystkim internistami. Ogrom wiedzy nie pozwala nam jednak być na bieżąco ze wszystkim, co się dzieje. Śledzimy uważnie swój obszar wiedzy, a informacji odnośnie do innych dziedzin interny szukamy w podręcznikach. Potrzebujemy jednak „podręcznika bazy”, w którym najważniejsza dla lekarza praktyka wiedza zostałaby zebrana i przedstawiona w przystępny, skondensowany, ale zarazem wystarczająco obszerny sposób. Taką właśnie książką jest Wielka Interna. Profesorowie: Antczak, Myśliwiec i Pruszczyk, a w części kardiologicznej tak­że Hryniewiecki i Drożdż, podjęli się bardzo trudnego zadania. Wraz z doc. Braksatorem napisałem rozdział poświęcony kardiologii sportowej, a z dr. Światowcem o profilaktyce wtórnej i farmakoterapii po OZW. Serce sportowca i opis kardiologii, będącej na pograniczu patologii i fizjologii, to zagadnienie, którym interesuje się wielu internistów i lekarzy pierwszego kontaktu. To, że nie leczą sportowców zawodowych, nie oznacza, że z tym problemem nie stykają się. Coraz częściej do lekarzy POZ przychodzą pacjenci, pytając, które sporty mogą uprawiać. Czasem są to osoby, które uprawiały sport w przeszłości, choć nie wyczynowo, i dziś chcą do tego wrócić. Może też zdarzyć się pacjent „wyedukowany” w szpitalu, gdzie przeszedł rehabilitację i pyta, jaka aktywność fizyczna jest dla niego wskazana. Lekarz musi umieć mu doradzić. Natomiast ostre zespoły wieńcowe i zawał mięśnia sercowego to dziedzina, którą nasza klinika zajmowała się od dawna. Ta wiedza jest niezbędna każdemu lekarzowi, bo pacjentów z chorobami serca i naczyń przybywa.

O zamiłowaniu do sportu i medycyny rozmawiamy z doc. Markiem Kuchem z Zakładu Niewydolności Serca i Rehabilitacji Kardiologicznej Katedry Kardiologii, Nadciśnienia Tętniczego i Chorób Wewnętrznych II Wydziału Lekarskiego WUM

MT: Wywodzi się pan z rodziny o tradycjach sportowych i lekarskich. Pan również jako młody chłopak miał osiągnięcia w sporcie. A jednak nie postawił pan na karierę sportową. Co zostało z młodzieńczej pasji?

DOC. MAREK KUCH:Nie należę do osób, które się chwalą, ale prawdą jest, że z młodzieńczej pasji została mi dobra kondycja i wytrzymałość. Nadal jestem w stanie biegać na bardzo przyzwoitym poziomie nawet przy minimalnym treningu. To nie zmieniło się mimo moich 49 lat. Zawsze byłem sprawny i bardzo aktywny fizycznie. Jako dziecko potrafiłem biegać z osobami dorosłymi na podobnym poziomie. Miałem rzeczywiście pewne osiągnięcia w lekkiej atletyce i w grze w siatkówkę - to odziedziczyłem po rodzicach, którzy byli siatkarzami. W ich czasach można było być dobrym sportowcem i dobrym lekarzem, tak jak mój ojciec, ale w moich czasach już nie. Jestem bezwzględnym zwolennikiem zawodowstwa, a co z tym związane - jednej pasji, za to wykonywanej dobrze. Gdy trzeba było dokonać wyboru, postawiłem na medycynę. Ale jako dziecko chciałem oczywiście być i strażakiem, i Jankiem Kosem, a nawet gitarzystą. W domu oczywiście medycyna była wszechobecna. I choć moja mama nie jest lekarzem, znajomi rodziców w większości byli związani z tym zawodem. O kwestiach medycznych bardzo dużo się rozmawiało, zwłaszcza podczas spotkań towarzyskich, kiedy znajomi chętnie radzili się ojca, a często także mamy (!) w sprawach swoich dolegliwości. Miało to na pewno podświadomy wpływ na moje późniejsze wybory życiowe.

MT: Medycyna pana nie zdziwiła?

M.K.:Ojciec był lekarzem kardiologiem i internistą, aktywnie działał w Akademii Medycznej. Od najmłodszych lat stykałem się z tym światem. Studenci traktowali mnie jak młodszego kolegę, nosili „na barana”. Z niektórymi z nich nadal pracuję. Miałem też okazję poznać wielu ówczesnych bądź obecnych mistrzów medycyny, np. prof. Zdzisława Askanasa, jedną z największych osobowości polskiej kardiologii. Choć niezwykle surowy, był wielbiony przez swoich uczniów. A nie ma wątpliwości, że w klinice sprawował rządy silnej ręki. Niektórzy jego uczniowie, tak jak mój ojciec, już nie żyją. Jako dziecko czasem przychodziłem do ojca, do kliniki. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że profesor jest tak zasadniczy. I pewnego dnia, a były to jego imieniny, a ja byłem pięcio-, może sześcioletnim chłopcem, dzieci pracowników przyszły do niego z życzeniami (był to zapewne pomysł uczniów). Za nami stali rodzice. Profesor otworzył drzwi gabinetu i... wpuścił tylko nas. Reszcie podziękował za życzenia. Sekretarce polecił, by mu nie przeszkadzano. Dla nas to był prawdziwy raj. W gabinecie, gdzie nikomu nie wolno było niczego dotykać, dzieci mogły do woli się bawić, wszystko oglądać i przestawiać. Profesor brał nas na kolana i opowiadał. Moje wyobrażenie o medycynie, gdy poszedłem na studia, w zasadzie było zbliżone do rzeczywistości. Nie przerażały mnie zajęcia z anatomii prawidłowej ani sekcje zwłok na medycynie sądowej, chociaż przyznaję, że do zapachu formaliny w prosektorium nie można się przyzwyczaić. Poznawałem, oczywiście, nowe aspekty przyszłej pracy.

MT: Posiadanie ojca lekarza zawsze miało dobre strony?

M.K.:Dzięki niemu miałem szansę wyjechać do zaprzyjaźnionej rodziny profesorów do Bostonu. Przez pół roku byłem w Harvard Medical School, w klinice kierowanej przez „guru”kardiologii - Eugene`a Braunwalda. Natomiast jeżeli pyta pani o cztery laty, kiedy studiowałem, a ojciec był dziekanem, to bywało różnie. Czasami zapewne dostawałem lepsze stopnie, niż powinienem. Ale było też odwrotnie, oceniano mnie na egzaminach czy kolokwiach znacznie niżej, niż na to zasługiwałem. Czasem wymagano ode mnie więcej, i to akurat dobrze. Gorzej, gdy wykładowcy uważali, że wyssałem wiedzę medyczną z mlekiem matki. Generalnie nie narzekam - studia to był miły czas.

MT: Kiedy przyszedł pierwszy okres fascynacji kardiologią?

M.K.:Być może było tak od początku. Jako dziecko, gdy bywałem w szpitalu, przyglądałem się dziwnym urządzeniom stojącym w pokoju lekarza dyżurnego. Choć nie rozumiałem, do czego służą, to szczególnie byłem zafascynowany małym monitorem, po którym przebiegały od lewej do prawej kropeczki i tworzyły powtarzalny (czasem inny) zygzak, był też miarowy dźwięk „pi, pi”. To był jeden z pierwszych monitorów oscylacyjnych zapisujący krzywą EKG. Mam też pierwszy stetoskop ojca, chyba jeszcze z czasów studiów. Jest jak z muzeum, a lejek wygląda... jak prawdziwy lejek, zaś membrana to wielokrotnie zmieniana przez ponad 50 lat klisza rentgenowska, niemniej słychać nie gorzej niż przy użyciu nowoczesnego sprzętu. Był jednak pewien moment krytyczny - staż po pierwszym roku studiów w klinice kierowanej przez prof. Noszczyka. Opiekował się mną już niestety nieżyjący prof. Wiesław Stryga, który wtedy był młodym lekarzem. W tamtym czasie blok operacyjny był dla mnie niezwykle interesujący i przez pewien czas chciałem być chirurgiem. Kardiologia była praktycznie zachowawcza, a napięcie, adrenalina - to znalazłem w chirurgii. Na bloku się działo! Ale ostatecznie zwyciężyła kardiologia. Znam doc. Bartłomieja Noszczyka, syna prof. Wojciecha Noszczyka, który tak jak ojciec został chirurgiem. Być może, gdyby to mój ojciec był chirurgiem, a jego kardiologiem, to Bartek byłby teraz kardiologiem, a ja chirurgiem. Coś w tym jest.

MT: Potem przyszła kolej na rozwój naukowy.

M.K.:Starałem się dużo publikować, prowadziłem wykłady dla studentów, później także lekarzy, pracowałem klinicznie i zdobywałem kolejne stopnie specjalizacji z chorób wewnętrznych i kardiologii. Wszystko normalnie, no może prawie normalnie. Doktorat zrobiłem dwa lata po studiach, tak więc doświadczenie nie nadążało jeszcze za moimi możliwościami naukowymi. Pracę napisałem na te- mat przydatności echokardiografii przezprzełykowej. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, być może nie miała ona ogromnego waloru naukowego, ale wtedy była to pionierska praca w Polsce (pierwsza na ten temat!). Miałem sporo szczęścia - mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się na świecie echokardiografia przezprzełykowa, a pierwszy w Polsce aparat, jeszcze mocno niedoskonały, znalazł się w naszej klinice. Prof. Wiesław Jakubowski, szef ultrasonografii, oddał go w nasze ręce, tzn. doc. Wojciecha Braksatora i moje. A ja na podstawie tych nowatorskich wtedy badań uzyskałem pierwszy stopień naukowy. Potem zrobiłem habilitację. Pozostało mi więc już niewiele do zdobycia - „tylko” uzyskać tytuł profesora.

MT: Obecnie swoje zainteresowania ogniskuje pan na chorobie wieńcowej, OZW i niewydolności serca oraz medycynie sportowej.

M.K.:Kardiologia sportowa była domeną mojego ojca, który, choć nie było jeszcze formalnej struktury, konsultował sportowców. Przychodziło do niego wówczas dwóch młodych lekarzy, którzy pasjonowali się tym tematem, to prof. Artur Mamcarz i doc. Braksator. To oni przejęli pałeczkę po ojcu i rozwinęli kardiologię sportową. Byli też orędownikami i bezpośrednimi sprawcami utworzenia Sekcji Kardiologii Sportowej Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Przez wiele lat pracowaliśmy w tej samej klinice, siedzieliśmy w jednym pokoju i pewnego dnia i ja doszlusowałem do nich, tworząc pierwszy Zarząd Sekcji Kardiologii Sportowej. Jeżeli dobrze odczytuję pani spojrzenie, wyprzedzając pytanie, odpowiem „tak”. Być może gdybym miał drugie życie, to chciałbym być profesjonalnym sportowcem, tym bardziej że zawsze dobrze biegałem, zwłaszcza średnie dystanse. Ale to byłby zupełnie inny sposób na życie - pierwszym jest medycyna i jestem usatysfakcjonowany. Wspomniałem o zawodowstwie. U mnie jest tak jak u innych moich medycznych przyjaciół - medycyna zajmuje cały czas. Praca mnie generalnie kocha i mogłaby zająć 24 godziny, więc jedyne hobby to wspomniany sport. Wolnego czasu nie mam, w związku z tym nie można mnie namówić, żebym „coś” zrobił w wolnym czasie, mógłbym jedynie zrobić coś w międzyczasie. Poważnie natomiast mówiąc - reszta czasu przeznaczona jest dla rodziny. Wspólnie pływamy, biegamy, gramy w koszykówkę, jeździmy na rowerze, zimą na nartach. Moje dzieci odziedziczyły po mnie zamiłowanie do sportu i dobrą kondycję. Starsza córka tańczy, a młodsza dobrze biega, interesuje się także grą na gitarze i jeździ konno. Moja żona prowadzi firmę, chętnie z nami trenuje i, jak mówi zaprzyjaźniony z Rodziną Wojtek Braksator „...i cię wspiera„. Niczego nie chciałbym w takim razie zmieniać.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Marek Zawadzki)

Do góry