Pamiętam dwoje dzieci, które miały rozległe urazy czaszkowo-mózgowe, można było je uratować, ale potrzebowały pilnej interwencji neurochirurgicznej. Wiedzieliśmy, że szpitale w Katmandu są zatłoczone, podobnie jak namioty medyczne poza szpitalami. Dla nas była to dramatyczna sytuacja, bo nasze możliwości były ograniczone. Nie wiedzieliśmy, co dalej będzie z tymi pacjentami. Niewiele mogliśmy zrobić.


MT: Jak sobie radzicie z różnicami kulturowymi, które mogą mieć wpływ również na leczenie?


M.W.:
Na miejscu mamy zwykle przewodnika, który zna angielski i może nam w razie potrzeby wyjaśnić wiele rzeczy. W Nepalu wspierali nas też lokalni mieszkańcy: buddyjski mnich, który medycynę kończył 25 lat temu, student medycyny i kilku ochotników, ale tam różnice kulturowe nie wpływały na dobór terapii. Czasami musieliśmy tylko tłumaczyć, że Poland to nie Holand, a najwyższe góry są u nas cztery razy niższe od ich. Nasza organizacja nazywa się Polish Emergency Medical Team, więc wyjaśnialiśmy, że nie jesteśmy policją, tylko służbą ratunkową.

Zawsze też pomaga zwykła sympatia. Pamiętam, jak pojechaliśmy do miejscowości najwyżej położonej, żeby rozpoznać potrzeby. Po drodze zrobiliśmy przystanek, aby wysuszyć przy ognisku ubranie po przedzieraniu się przez rzekę. Przyszli lokalni mieszkańcy, zaczęły się rozmowy, wspólne śpiewy. Czasami radością jest oderwanie tych ludzi na chwilę od problemów. Tam z większości domów nic nie zostało, zginęła połowa mieszkańców wioski. Ale oni mówili, że muszą jakoś z tym żyć dalej. Widać różnice w podejściu do śmierci, Nepalczycy przyjmują ją z większym spokojem.


MT: Spotykacie się z ogromnym nagromadzeniem ludzkich dramatów. Jak sobie z tym radzicie?


M.W.:
Spotykamy ludzi, którzy doświadczają silnego stresu pourazowego. Trzeba z nimi porozmawiać, otoczyć opieką nie tylko medyczną, ale też w miarę możliwości psychologiczną. Wiele osób trafia do nas z małymi urazami, ale chcą powiedzieć, jak wielka tragedia ich spotkała, być wysłuchanymi i zrozumianymi. Czasami z gumowych rękawiczek robiliśmy maskotki dla dzieci, rysując buźki i oczka, żeby chociaż na chwilę sprawić im radość. Nepalczycy nie są wylewni, nie skarżyli się. Relacjonowali raczej, że zginęła im cała rodzina i sąsiedzi. Najtrudniejszym emocjonalnie wydarzeniem była dla mnie jednak akcja podczas wojny na Ukrainie. Tam powodem cierpienia nie było zdarzenie typu klęska żywiołowa, ale człowiek drugiemu człowiekowi wyrządzał krzywdę. Na ich oczach zabijano ich rodzinę, przyjaciół czy sąsiadów. Później martwych zdejmowali z barykad i ulic.


MT: Zdarza się, że musicie przerwać misję, bo jest zbyt niebezpiecznie?


M.W.:
Podczas wojny na Ukrainie nasz zespół działał trzykrotnie. Na Majdanie utworzyliśmy punkt pierwszej pomocy medycznej. Tuż po najgorszych starciach było dużo rannych. Kolejny wyjazd to była pomoc humanitarna – przewiezienie pół tony leków. Otrzymaliśmy też informacje, że możemy wspomóc Czerwony Krzyż w zabezpieczeniu zamieszek, których spodziewano się tuż przed aneksją Krymu. Polecieliśmy tam, ale w trakcie okazało się, że jest tak niebezpiecznie, iż musimy akcję przerwać. Nie jesteśmy żołnierzami.


MT: W jaki sposób odreagowujecie stres po misji?


M.W.:
Staramy się na bieżąco rozładowywać nadmiar emocji, wykonując debriefing (pozwala w dość szybki sposób zredukować efekty stresu pourazowego u osób, które były świadkami sytuacji traumatycznej – red.) po poszczególnych akcjach i po zakończonym wyjeździe. Mamy też w zespole dwóch doświadczonych psychologów. Po każdej misji można nieodpłatnie skorzystać z ich porady.


MT: Jak długo jedna grupa może uczestniczyć w misji ratunkowej?


M.W.:
Zakładamy, że nie dłużej niż 12 dni. Z jednej strony wynika to ze specyfiki naszej pracy. Jeśli sytuacja stabilizuje się i rannych nie przybywa, zadanie misji ratunkowej dobiega końca. A z drugiej strony chodzi o higienę pracy. Działamy w niekomfortowych warunkach, w olbrzymim stresie, nie odżywiając się w sposób zbilansowany, niedosypiamy, często znajdujemy się w innych warunkach klimatycznych, co jest dodatkowym obciążeniem. Pewnego razu, kiedy zaopatrywałem rozległą ranę u naszego pacjenta, doświadczyliśmy wtórnego trzęsienia ziemi. Zastanawiałem się, dlaczego trzęsą mi się ręce. Po czym podniosłem wzrok i zobaczyłem, że wszystko się trzęsie. Śmigłowiec wielkości Mi-17, lądując, podrywał taką chmurę kurzu, że piasek był w oczach i w ustach. Gdy słyszeliśmy, że nadlatuje, trzeba było się spieszyć z szyciem rany, zanim wyląduje i wszystko pokryje się pyłem, łącznie z raną pacjenta. Po 12 dniach w takich warunkach wydajność pracy spada. Czas odpocząć i wrócić do codziennych obowiązków. Jeśli nadal istnieje potrzeba pomocy, rozważamy wysłanie drugiej zmiany.

Do góry