M.C.-Z.:
Ogromnym problemem są choroby skóry, owrzodzenia na nogach, odmrożenia. Notujemy też sporo przypadków gruźlicy. Wielu pacjentów zgłasza się z chorobami przewodu pokarmowego oraz zaawansowanymi nowotworami. Wiedzą przecież, że mogą przyjść do nas w każdej chwili, zbadać się nieodpłatnie, a często idą dopiero, jak jest już bardzo źle. Wtedy kierujemy ich do szpitala. Najczęściej współpracujemy ze Szpitalem Wolskim. Nie przypominam sobie, żeby mi odmówiono.


MT: Od początku łączyła pani pracę w szpitalu z prowadzeniem poradni dla bezdomnych.


M.C.-Z.:
Z warszawskim szpitalem dziecięcym przy ul. Niekłańskiej byłam związana od jego powstania. Pamiętam, jak wybierałam zasłony, kiedy szpital się dopiero urządzał. Mam fajną rodzinę, która zawsze ze zrozumieniem podchodziła do mojej pracy społecznej. Mąż nie żyje od 14 lat, był bardzo dobrym człowiekiem. Myślę, że im więcej się pracuje, tym więcej ma się czasu, bo wtedy trzeba go sobie dobrze zorganizować, nie marnuje się go na sprawy nieważne. Poza tym praca dawała mi szaloną radość, nigdy nie odbierałam jej jak jakiegoś obciążenia. Dzisiaj jestem na emeryturze, więc czasu mam dużo. Gorzej ze zdrowiem, mam już swoje lata, bez kuli nie przejdę jednego metra, nie mogę prowadzić samochodu. Wsiadam w taksówkę i jadę do nich na te parę godzin, póki mam jeszcze siły. Ale coraz częściej myślę, że już czas, żeby pożegnać się z pracą.

Do góry