Reportaż

Portret lekarza prowincjonalnego z malwami, remizą i zagrodą w tle

Anna Hucko

– O pacjentach muszę wiedzieć bardzo dużo. Na tyle dużo, żeby móc przewidzieć, na co zachorują – mówi lek. Bogusława Gondek z Nowego Miasteczka, 5-tysięcznej gminy w województwie lubuskim. Zaczynała pracę, gdy dzieci były jeszcze małe. Nieraz zabierała córki na wizyty domowe. – Z pacjentami to jest trochę jak z dziećmi. Gdy czują się zaopiekowani, jeśli ich potrzeby są zaspokojone, najlepiej z wyprzedzeniem, nie są, mówiąc kolokwialnie, uciążliwi – dodaje.

To było ponad 20 lat temu. Wtedy koledzy po fachu trochę jeszcze się śmiali z lekarzy rodzinnych, po cichu mówili, że to tacy doktorzy podwórkowi.

– Zdarza się czasem, że wchodzą po dwie, trzy osoby naraz do gabinetu i przekrzykują się, kto co chce. U innego lekarza coś takiego nigdy by się nie zdarzyło. Ale mnie ta zażyłość jest potrzebna – od zaufania zaczyna się leczenie – mówi lek. Lucyna Wejknis, która pracuje w Szprotawie. Pacjenci ją lubią, głównie za to, że zawsze pamięta, kto z czym ma problem.

– Zaczynałam pracę w 1981 roku, teraz przyjmuję trzecie pokolenie. To zupełnie coś innego niż doraźna opieka nad pacjentem. Chorzy obdarzają mnie zaufaniem, wracają z wnukami, u mnie nie czują się anonimowi, mimo że oprócz nich mam jeszcze 2 tys. innych osób pod opieką – mówi lek. Zofia Hasik, pediatra z Nowej Soli. Jest córką lekarza, wie, jak trudna jest to rola dla dziecka. Pacjent zawsze jest pierwszy, dzieci muszą poczekać.

– Na początku musiałam liczyć się z tym, czy przypadkiem ktoś nie poczuje się urażony i nie wyżali się sąsiadom. Wielokrotnie musiałam poświęcić dużo więcej czasu, żeby uwiarygodnić swoją pozycję – opowiada Lucyna Wejknis. – U nas pacjenci mają większą śmiałość. Wizyty u specjalistów często są bardzo krótkie. Pacjenci chcieliby się swobodnie wypowiedzieć. My też mamy mało czasu, ale musimy zaspokoić wszystkie potrzeby pacjenta, nie tylko te zdrowotne – dodaje.

– Trzeba pamiętać o zasobności portfela chorego, czasami zadzwonić do opieki społecznej z prośbą o pomoc w wykupieniu leków – opowiada lek. Iwona Biel, która pracuje w Siedlisku i ma pod opieką 3 tys. pacjentów. Gmina jest rozległa, wizyty domowe czasami zajmują bardzo dużo czasu. Jeszcze do niedawna pracowała sama, jak większość, od jakiegoś czasu ma zastępcę.

Za czym kolejka ta stoi

Według danych GUS w zeszłym roku w najbardziej zaludnionych województwach mazowieckim i śląskim na jednego świadczeniodawcę przypadało odpowiednio 6735 i 4754 świadczeniobiorców. W najmniej zaludnionych, opolskim i lubuskim, odpowiednio 3849 i 2564. NFZ podaje, że w 2014 roku w województwie lubuskim pracowało 592 lekarzy POZ, spośród których 258 to lekarze rodzinni. Średnio na jednego lekarza przypada ok. 1600 pacjentów. Nie wiadomo natomiast, ilu jest lekarzy sprawujących opiekę ciągłą.

– Lekarzy jest w Polsce dramatycznie mało – 22 na 10 tys. mieszkańców. U naszych zachodnich sąsiadów prawie dwa razy tyle, w Wielkiej Brytanii – 38, tyle samo w Szwecji. Średnia dla krajów OECD wynosi 36. W przypadku lekarzy POZ niepokojąca jest także średnia wieku – 55 plus – mówi lek. Marek Twardowski, prezes lubuskiego Porozumienia Zielonogórskiego. – Jest wiele rzeczy, które nas różnią od krajów zachodnich. Przede wszystkim tam lekarze rodzinni pracują w systemie, który jest dobrze odbierany przez społeczeństwo – dodaje.

Powinni oni mieć czas i możliwość działania w innych sferach poza medycyną naprawczą, jak działania profilaktyczne, które obecnie realizowane są jedynie w kilkunastu procentach w stosunku do oczekiwań. – Nie jest to wynik niechęci, a jedynie braku czasu. Lekarze rodzinni przyjmują ok. 50 pacjentów dziennie, niekiedy nawet od 80 do 100. To już nie ma nic wspólnego z medycyną. Lekarz rzuca okiem na pacjenta i już udziela porady, bo następny czeka za drzwiami – zaznacza Marek Twardowski.

– Ilość przyjmowanych pacjentów zależy od kilku czynników, przede wszystkim od ich wieku – częściej zgłaszają się ludzie starsi i małe dzieci. W tym względzie występują różnice między praktykami, szczególnie w miastach – są praktyki, które mają pod opieką w większości ludzi starszych, albo placówki z przeważającą liczbą dzieci. Na wsi częściej można spotkać przekrojowe populacje zapisane do lekarzy rodzinnych – wyjaśnia dr n. med. Elżbieta Tomiak, lubuski konsultant wojewódzki w dziedzinie medycyny rodzinnej. – Czas pracy lekarzy zakłady opieki zdrowotnej regulują wewnętrznie same i jest on powiązany z ich dochodami. W przypadku tych, którzy jednocześnie zarządzają praktykami, czas pracy jest nienormowany – podkreśla.

Lekarze rodzinni narzekają, że za ten stan rzeczy odpowiadają po części sami pacjenci.

– Jest spora grupa osób, które nie powinny przychodzić do lekarza. Katary i chrypki można leczyć w domu. Telewizja i inne media niepotrzebnie wzbudzają w pacjentach nadmierny lęk o zdrowie. Dobrze oczywiście, że dzięki mediom rośnie świadomość, że dbanie o siebie jest ważne, ale pewne problemy są wyolbrzymiane. Pacjenci bardzo często dostrzegają u siebie objawy chorób, na które cierpią bohaterowie ich ulubionych seriali – mówi Lucyna Wejknis i dodaje: – Naprawdę poważnie chorych nie ma dużo. Spośród 50 osób, które dziennie się do mnie zgłaszają, jedynie około 20 potrzebuje pomocy.

Pacjent przestraszony jak niewyleczony

– Przewlekle chorzy, samotni przychodzą nawet i cztery razy w tygodniu, z reguły po przedłużenie leków. Po każdą z kilku recept osobno. Wszystko można by załatwić w czasie jednej wizyty. Nikomu nie ma co zaglądać w kieszeń, ale gdyby za każde otwarcie drzwi do przychodni musieliby zapłacić 50 groszy, to by się dwa razy zastanowili, czy na pewno muszą iść do lekarza – mówi dr Hasik. – W każdy piątek pojawi się ktoś, kto chce zapytać, czy nie rozchoruje się w weekend, bo jakoś tak się nie najlepiej czuje. Ostatnio zdarzyło mi się powiedzieć pacjentce, że przyniosę magiczną kulę, to powróżymy. Matki z dziećmi przychodzą z prośbą o antybiotyk na wszelki wypadek, ludzie starsi zapytać, co mają robić, jeżeli w niedzielę poczują się jeszcze gorzej – mówi dr Gondek.

– Problem stanowi na pewno roszczeniowość pacjentów co do badań diagnostycznych. Są tacy, którzy gdyby tylko mogli, przebadaliby się w kierunku każdej choroby i świeciliby światłem rentgenowskim. Trudno jest czasami wytłumaczyć pacjentowi, że danego badania nie potrzebuje. Nie przekłada się to jednak na odbieranie wyników, leżą u nas po parę miesięcy – mówi Zofia Hasik.

– To jedna z dróg, którymi uciekają pieniądze. Pacjentom, którzy chcą „wszystkie badania”, proponuję zacząć od próby ciążowej. Wtedy zaczynają się trochę zastanawiać – opowiada Bogusława Gondek.

– Spośród tych, którzy przychodzą z problemami zdrowotnymi, jest też sporo takich, którzy nie potrafią dokładnie wyartykułować swoich próśb, różną mają wiedzę na temat badań, które są bądź nie są im potrzebne. Najważniejsze to poradzić sobie z tym w taki sposób, aby ich nie dotknąć – dodaje dr Hasik.

Nie zmienia to faktu, że lekarzom rodzinnym bardzo zależy na rozszerzeniu wachlarza dostępnych badań diagnostycznych.

– Są badania, do których bezpośredni dostęp ułatwiłby postępowanie z pacjentem. Mam na myśli m.in. szybkie testy na paciorkowce czy wirusy grypy. Również dostęp do USG doppler naczyń żylnych byłby sporym ułatwieniem. Coraz częściej mamy do czynienia z podejrzeniem zakrzepic żylnych, a zbyt długi czas oczekiwania na konsultację stanowi niebezpieczne opóźnienie w prawidłowym postępowaniu. Wykrywalność i leczenie chorób tarczycy bardzo szybko poprawiło się po rozszerzeniu katalogu badań. Są też sytuacje, w których skierowanie na rezonans czy tomografię, oczywiście raczej niefinansowane z naszych budżetów, bo są to wysoko specjalistyczne badania, byłoby wskazane – wylicza Elżbieta Tomiak.

Do góry