Wspomnienia

Sanitariuszki – morowe panny

Monika Stelmach

Operacje bez środków znieczulających, krzyki rannych, śmierć kolegów na ich rękach – to ich wspomnienia. Wiele z nich miało wtedy po kilkanaście lat.

Nie wiadomo dokładnie, ile kobiet brało udział w Powstaniu Warszawskim. Według szacunkowych danych ponad 3 tys. młodych dziewcząt ratowało życie powstańców oraz ludności cywilnej. Ponad 400 z nich poległo.

Small galica zaremba opt

Ryc. 1. Maja Galica-Zarembina walczyła na Czerniakowie w zgrupowaniu „Kryska”. Doświadczenia Powstania Warszawskiego determinowały jej późniejsze wybory. Została chirurgiem, bo uznała, że nie ma ważniejszej rzeczy niż ratowanie ludzkiego życia.

– Kobiety w powstaniu były po prostu żołnierzami, traktowanymi z pełnym szacunkiem i zaufaniem kolegów. Zdarzało się, że ludzie zakochiwali się w sobie i pobierali się, ale relacje damsko-męskie w kompaniach były oficjalnie niedozwolone. Mężczyźni może częściej przenosili nosze z rannymi czy ciężką broń, bo więcej mają siły. Ale my byłyśmy łączniczkami, sanitariuszkami, pełniłyśmy warty – mówi Maja Galica-Zarembina, sanitariuszka i łączniczka, po wojnie chirurg.

Dzieciaki, które rwały się do walki

W godzinie W Maja Galica-Zarembina miała 16 lat i doświadczenie półtora roku działalności w Armii Krajowej. Składając uroczystą przysięgę AK, ledwo co skończyła 14 lat, a żeby być przyjętą do konspiracji, dodała sobie dwa lata.

Small galica zarmemba2 opt

Ryc. 2. Z niektórymi kolegami z PW Maja Galica-Zarembina do dziś utrzymuje stałe kontakty, bo jak twierdzi: – My, którzy przeżyliśmy powstanie, jesteśmy bardzo zżyci.

– Wielu z nas zawyżało wiek, nie mieliśmy przecież żadnych dokumentów. Ale nie byliśmy takimi dziećmi, jak wydaje się to z dzisiejszej perspektywy. Za dużo widzieliśmy i przeżyliśmy: łapanki, aresztowania, śmierć naszych kolegów i rodziców, rozstrzeliwania na ulicach. Dorastaliśmy inaczej – mówi Maja Galica-Zarembina.

Jej ojciec był przedwojennym oficerem. Patriotyzm miała we krwi. W powstaniu walczyła na Czerniakowie w zgrupowaniu „Kryska”, batalion „Tum”, 4. kompania porucznika „Siekiery”, IV pluton. Była łączniczką i sanitariuszką.

– Mój ojciec został aresztowany w czerwcu 1943 roku i stracony na Pawiaku we wrześniu ’43. Każdy tracił kogoś bliskiego. Takie doświadczenia powodowały, że chcieliśmy walczyć o wolność ojczyzny. Czekaliśmy na wybuch powstania, długo się do niego przygotowywaliśmy. Te emocje musiały znaleźć ujście – mówi.

Barbara Wilczyńska-Sekulska, pseudonim „Penelopa” (IV kompania „Watra”, batalion Kilińskiego, sanitariuszka i łączniczka), zauważa, że z dzisiejszej perspektywy może trudno zrozumieć, dlaczego dzieciaki rwały się do walki, ale w tamtych czasach w większości domów obowiązywało patriotyczne wychowanie. W chwili wybuchu powstania miała 17 lat i dwa lata w konspiracji za sobą.

– Pierwsze dni powstania były dla nas niezwykle radosne. Wreszcie można było być Polakiem, założyć na ramię biało-czerwoną opaskę i wywiesić polską flagę – mówi.

W szpitalu i na barykadach

Kursy sanitarne i wojskowe odbywały się w konspiracji, często w prywatnych domach i zwykle w małych grupach (5-10 osób). Wszelkie kontakty były zachowane w tajemnicy, dlatego nie znały nazwisk kolegów i koleżanek, a jedynie pseudonimy, podobnie jak nie znały nazwisk przełożonych. Uczyły się podstaw poruszania się w warunkach wojny, np. musztry czy alfabetu Morse’a, ale też anatomii, opatrywania ran, stabilizowania złamań.

– Każda z nas miała torbę sanitariuszki. W pierwszym momencie trzeba było przenieść rannego w bezpieczne miejsce, następnie spróbować ocenić jego stan, zdezynfekować i opatrzyć rany. Potem starać się odtransportować go do szpitala. Na przedpolu można było tylko zabezpieczyć obrażenia – wyjaśnia Barbara Wilczyńska-Sekulska.

Czasami za szpital służył barak, namiot lub piwnica. Brakowało środków znieczulających, a operować trzeba było. Jednocześnie dochodziło do wielu poważnych obrażeń: pourywane kończyny, bardzo głębokie i rozległe rany. Pacjenci krzyczeli z bólu. – Pomimo bardzo trudnych warunków najważniejsze było to, że mogliśmy pomagać – mówi Maja Galica-Zarembina.

Do góry