Kraj

Lublin: SOR bez światełka w tunelu

Agnieszka Kasperska

Lubelskie szpitalne oddziały ratunkowe cierpią na permanentny brak lekarzy. Zachętą do ciężkiej i niewdzięcznej pracy nie są już nawet większe pieniądze.

– Braki uzupełniają lekarze przychodzący z zewnątrz. Czasami z innych oddziałów, czasami z innych szpitali. To jednak tylko czasowe rozwiązanie, bo jak długo wytrzyma lekarz, który po zakończeniu pracy o godz. 15 idzie na sorowski dyżur? – pyta retorycznie lek. med. Leszek Stawiarz, kierownik SOR Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Lublinie.

Problemy ma także lubelski SPSK nr 4. Lekarze do pracy na tamtejszym SOR poszukiwani są niemal bez przerwy. Wszystko przez ogromną rotację pracowników. Zatrudniani bardzo często rezygnują. Tak jest zresztą wszędzie.

– Bądźmy szczerzy. To ciężka, niewdzięczna, stresująca i bardzo wyczerpująca psychicznie, ale i fizycznie praca – przyznaje Leszek Stawiarz. – Niedawno obliczyliśmy, że nowi pacjenci trafiają do nas co 7-10 minut. Tymczasem w POZ pacjent przyjmowany jest co 15-20 min. W dodatku tam trafiają osoby wydolne krążeniowo i oddechowo. Przychodzą najczęściej po recepty albo z katarem. W takich warunkach łatwiej pracować. U nas tempo jest dwa razy szybsze, w dodatku trafiają do nas bardzo chorzy pacjenci, karetki przywożą często ludzi w stanie agonalnym, mamy sygnał, że z regionu już leci helikopter z ofiarą wypadku, a jeszcze mamy kogoś pod wpływem środków odurzających i alkoholu.

Zniechęca też ogrom pacjentów, których na szpitalnych oddziałach ratunkowych w ogóle nie powinno być. Do SOR szpitala wojewódzkiego w Lublinie na dobę średnio trafia 150 pacjentów. 40 z nich przywożą karetki.

– I tych 40 by wystarczyło, ale jest jeszcze 80-100 osób, które nie wymagają natychmiastowej pomocy. Przyszli, bo mają 37 stopni, kaszlą od dwóch dni, od lat boli ich głowa albo od miesiąca boli ich brzuch i właśnie sobie o tym przypomnieli – komentuje Leszek Stawiarz. – Nasze społeczeństwo szybko się uczy. Jak ma problem z dostaniem się do specjalisty, to idzie na SOR.

Nową kategorią okupujących lubelskie SOR są roszczeniowi, często agresywni młodzi ludzie. Jak mówi Stawiarz, nawet nie wiedzą, gdzie jest ich POZ, nigdy nie słyszeli o nocnej i świątecznej opiece.

– To tacy młodzi i bardzo niesympatyczni biznesmeni, którzy chcą być jak najszybciej przebadani, „bo im się należy” – opisuje szef SOR. – Rozumiem starszych schorowanych ludzi, którzy szukają u nas pomocy, ale tych młodych nie rozumiem.

To wszystko sprawia, że lekarze coraz rzadziej decydują się na zrobienie specjalizacji z medycyny ratunkowej. Jeśli nawet ją wybierają, to jako drugą specjalizację i bardzo rzadko decydują się na związanie z nią swojej drogi zawodowej.

– Studenci rzadko wybierają tę specjalizację, bo na szpitalnych oddziałach ratunkowych trzeba po prostu bardzo ciężko pracować. Po takim dyżurze i przyjęciu 60-70 osób człowiek wychodzi z pracy półżywy – przyznaje Marek Stankiewicz, rzecznik Lubelskiej Izby Lekarskiej.

Argumentem nie jest już nawet lepsza pensja. W SPSK nr 4 lekarz na SOR ma od 4 do 4,9 tys. zł pensji zasadniczej na pełnym etacie. Do tego dochodzą jeszcze płatne dyżury. Lekarze na kontrakcie otrzymują od 60 do 75 zł za godzinę. W szpitalu wojewódzkim otrzymują tzw. dodatki sorowskie do podstawowej pensji. – Nawet argument finansowy nie zachęca ich do pracy – przyznaje Leszek Stawiarz. – I to się nie zmieni, dopóki nie będzie rozwiązań systemowych. Gdyby pacjenci musieli zapłacić 5-10 zł za nieuzasadnioną wizytę na SOR, to szacuję, że trafiałoby do nas 30 proc. pacjentów mniej. Ci, którzy nadużywają tej formy kontaktu z lekarzem, poszliby do POZ. Tymczasem to, co teraz widzimy, jest przerażające i nie widzimy światełka w tunelu. Jeśli nic się nie zmieni, to SOR poumierają, bo nie będzie już ludzi do pracy na tych oddziałach.

Do góry