Relacje

Jestem mediatorem, jestem skazany na sukces

O pokorze, uśmiechu i błędach z prof. dr. hab. med. Krzysztofem Bieleckim rozmawia Agnieszka Fedorczyk

Small krzysztof bielecki opt

prof. dr hab. med. Krzysztof Bielecki

MT: Od dwóch lat pełni pan funkcję mediatora w Okręgowej Izbie Lekarskiej.


Prof. Krzysztof Bielecki:
Kiedy dr Andrzej Sawoni, prezes OIL w Warszawie, złożył mi taką propozycję, zadałem mu pytanie, czy jest to decyzja rozumu, czy serca. Usłyszałem, że i tego, i tego. A ponieważ ks. Jan Twardowski, który był dla mnie wielkim autorytetem, zawsze powtarzał mi: „Nie odrzucaj tego, co jest ofiarowane przez serce”, zgodziłem się od razu. W ciągu dwóch lat mojego mediowania nie miałem nierozwiązanej sytuacji. Owszem, zdarza się, że spotkania z jedną lub drugą stroną trzeba powtarzać. Ale wychodzę z założenia, że mądrzy ludzie potrafią się dogadać. Kieruję się też zasadą, że tylko Pan Bóg błędów nie popełnia, a nie myli się ten, kto nic nie robi. Jak się popełni błąd, to trzeba umieć się do niego przyznać.


MT: Ks. Twardowski uczył pana religii.


K.B.:
Poznałem go w 1953 roku. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Kiedy zostałem lekarzem, zacząłem udzielać mu porad medycznych, a raz nawet go operowałem, więc mogę się pochwalić, że znam wnętrze ks. Twardowskiego. On z kolei w ciągu tych wszystkich lat naszej przyjaźni, aż do stycznia 2006 roku, kiedy odszedł, udzielał mi cennych porad duchowych. Dzisiaj te porady bardzo przydają mi się w mojej działalności mediatora. Ks. Twardowski powiedział mi kiedyś, że każdy człowiek jest w pewnym sensie nieuleczalnie chory, bo nawet ten najzdrowszy zbliża się ku nieuniknionej śmierci. Takie stwierdzenia uczą pokory.


MT: Co oprócz pokory jest ważne w sprawowaniu funkcji mediatora?


K.B.:
Prawdomówność i otwartość. Obie te cechy wyniosłem z domu. Wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam właśnie moim rodzicom. I sobie. To komfortowa sytuacja, bo mogę mówić o wszystkim otwarcie i bezpośrednio – co myślę i czuję. Najtrudniej jest mówić o sobie – to też słowa ks. Twardowskiego: „Bo jak powiesz za mało o sobie, to powiedzą: o, kokietuje, domaga się komplementowania. A jak powiesz za dużo, no to znaczy, że chwali się. W związku z tym najlepiej jest mówić o sobie prawdę”.


MT: To proszę o sobie powiedzieć kilka zdań prawdy.


K.B.:
W tym roku mijają 54 lata mojej pracy jako lekarza. Od 2008 roku jestem stypendystą ZUS – wolę to określenie niż „przejście na emeryturę”, bo jest zabawne i coś obiecuje – jak to stypendium. Nadal leczę i na tyle udało mi się zachować jasność umysłu, że w 2012 roku zdałem egzamin specjalizacyjny z chirurgii onkologicznej. Miałem wtedy 73 lata i byłem najstarszym zdającym, a egzaminowali mnie moi uczniowie. Dystans, który mam do siebie, również przydaje się w mediacjach.


MT: Pan lubi się śmiać!


K.B.:
Lubię. I lubię, jak ludzie wokół też się uśmiechają. Moją ambicją jako lekarza zawsze było i jest, żeby pacjent wychodził ode mnie z gabinetu właśnie z uśmiechem na twarzy. Nawet gdy ktoś ma ciężką, nieuleczalną chorobę, to trzeba tak z nim rozmawiać, żeby mimo to wyszedł z uśmiechem na twarzy. Moim największym osiągnięciem życiowym nie jest 300 publikacji i tysiące zoperowanych pacjentów, ale właśnie to, że gdziekolwiek się pojawię, ludzie witają mnie z uśmiechem. „Strach się wzbudza, a na szacunek i miłość trzeba zasłużyć” – to piękne powiedzenie, że do wielkości dochodzi się ot, tak, niechcący, zwykłą, codzienną, uczciwą pracą.


MT: Zanim został pan mediatorem, pełnił pan w samorządzie lekarskim różne funkcje.


K.B.:
W samorządzie jestem od początku, od 1989 roku. Najpierw byłem członkiem Okręgowej Rady Lekarskiej, potem Naczelnej Rady Lekarskiej, a pewnego dnia, całkiem dla mnie niespodziewanie, zostałem wybrany do prezydium NRL. I zawsze, bez względu na to, jaką i gdzie funkcję piastowałem, pilnowałem, by samorząd bardziej dbał o pacjentów niż o lekarzy. Bo dbanie o pacjentów jest naszym obowiązkiem, który wynika z powołania lekarskiego.


MT: A jednak zdarzają się sytuacje konfliktowe, kiedy interes pacjenta i lekarza nie idą w parze. Był pan tego świadkiem, pełniąc funkcję konsultanta krajowego w dziedzinie chirurgii ogólnej.


K.B.:
W 1994 roku dostałem telefon od ministra Jacka Żochowskiego: „Od jutra będziesz konsultantem krajowym chirurgii ogólnej”. Zdyscyplinowany jestem, więc odpowiedziałem: „Tak jest, panie ministrze”. Działałem nie zza biurka. W ciągu roku wizytowałem co najmniej 20 szpitali. Organizowałem spotkania z konsultantami wojewódzkimi i regionalnymi. W latach 1996-1997 przesuwał się przez Polskę strajk lekarzy, m.in. chirurgów. Jako konsultant krajowy musiałem zająć stanowisko. Napisałem list otwarty do kolegów chirurgów, którego przesłanie było takie, że „moim zdaniem lekarz, a zwłaszcza chirurg nie może strajkować, bo jest to sprzeczne z naszym powołaniem. Bo pacjent nie ma prawa być poszkodowany”. Prosiłem kolegów, żeby każdy rozstrzygnął to we własnym sumieniu, ponieważ lekarz kieruje się w swojej pracy wiedzą i sumieniem. Moja postawa została odebrana przez samorząd lekarski jako łamistrajka, że występuję przeciwko lekarzom. Myślałem wtedy, że mogę połączyć pracę urzędnika delegowanego z ramienia ministra zdrowia z pracą samorządu lekarskiego. Okazało się, że byłem w błędzie. I wtedy skończyła się moja działalność w izbach lekarskich.


MT: I oto powrócił pan w roli mediatora. Jakie sprawy trafiają do pana?


K.B.:
Kierowane przez rzecznika odpowiedzialności zawodowej. Ale też każdy lekarz czy pacjent może bezpośrednio zadzwonić do mnie i umówić się na spotkanie. Rzecznik odpowiedzialności zawodowej, zanim rozpocznie dochodzenie roszczenia, może skierować sprawę do mediacji, czyli do mnie.


MT: Jakie to są sprawy?


K.B.:
Konfliktowe pomiędzy lekarzami – tych nie ma dużo. Najwięcej jest spraw między pacjentami a lekarzami. Niedawno w jednym ze szpitali doszło do konfliktu pomiędzy zarządem tego szpitala a pacjentem. Chodziło o to, że lekarz na dyżurze źle potraktował wnuczkę pacjentki. Nie chciał, żeby była przy badaniu babci. Kazał jej opuścić gabinet. Kolejna sprawa: córka pacjentki poskarżyła się na lekarkę podstawowej opieki, że ta bez empatii odnosiła się do jej matki. Rodzina pacjentki obawiała się, że mama będzie źle leczona. Inna sprawa dotyczyła lekarki, wobec której były zastrzeżenia co do jej opieki nad niepełnosprawnym w zakładzie opiekuńczym.


MT: W jaki sposób pan mediuje?

Do góry