Wielka interna

Huśtawka nastrojów jest typowa dla operatorów

O życiu, które pisze najlepsze scenariusze, z prof. dr. hab. med. Maciejem Głowackim z Oddziału Ortopedycznego Ortopedyczno-Rehabilitacyjnego Szpitala Klinicznego im. Wiktora Degi w Poznaniu rozmawia Olga Tymanowska

Small glowacki maciej 06 opt

prof. dr hab. med. Maciej Głowacki

MT: W liceum wszystko wskazywało na to, że zostanie pan prawnikiem albo politykiem.


Prof. Maciej Głowacki:
Myślałem o zawodzie prawnika, bo lubiłem historię, interesowałem się też polityką. W związku z tym studiów medycznych nie brałem pod uwagę, tym bardziej że nie miałem tradycji rodzinnych w tym kierunku. Pierwszy raz o byciu lekarzem pomyślałem za sprawą moich starszych sióstr, jedna studiowała na stomatologii, druga na Wydziale Lekarskim. Na studia na poznańską AM dostałem się po egzaminie testowym. Siostry uprzedzały mnie, że łatwo nie będzie, szybko się przekonałem, że miały rację. Stres towarzyszył nam na każdym kroku. Szczególnie na zajęciach z anatomii, które co ciekawe, odbywały się bez rękawiczek ochronnych. Wymagano od nas nie tylko solidnej nauki, ale i punktualności, bo drzwi do sali ćwiczeń zamykano co do sekundy, a ten, kto się spóźniał, zajęcia musiał odrabiać w innym terminie. Wiedzieliśmy też, że jeśli zostaniemy wyrzuceni ze studiów, czeka nas służba wojskowa. Takie były ówczesne realia. To wtedy narodziła się anegdota o studentach, którym polecono nauczyć się książki telefonicznej na pamięć. Student politechniki powiedział, że nie ma mowy, student filozofii zapytał w jakim celu, a tylko student medycyny zapytał na kiedy.

To były dość dziwne czasy, schyłek epoki Gierka. Nasza uczelnia, jak wszystkie w tamtym czasie, była silnie zhierarchizowana, ze „smaczkiem” socjalistycznym. Na wszystkich uroczystościach witano rektora, potem pierwszego sekretarza PZPR, konsula radzieckiego i szereg towarzyszy i towarzyszek. Na szczęście to nie wpływało istotnie na naszą naukę. Po drodze, w latach 80., mieliśmy barwniejsze wydarzenia związane ze strajkami studenckimi, które organizowaliśmy jako Niezależne Zrzeszenie Studentów. I to też ciekawie zapisało się w życiorysach niektórych kolegów. Zauważyłem, że jeżeli ktoś był aktywny niezależnie od barw politycznych w czasach studenckich, bardzo często później robił karierę wykraczającą poza pracę szeregowego lekarza, czego ja sam jestem przykładem.


MT: Pana losy zawodowe były jednak na początku dość przypadkowe.


M.G.:
Zgodnie z zainteresowaniami od IV roku studiów zacząłem działać w kole anestezjologicznym, a po stażu złożyłem podania o pracę w różnych szpitalach. Szybko jednak okazało się, że ani kilkuletnia praca w kole anestezjologicznym, ani referat, który został nagrodzony na konferencji studenckiej, nie stanowiły wystarczającego argumentu, mimo że anestezjologia była dziedziną deficytową. I wtedy szczęśliwy traf spowodował, że w dziekanacie spotkałem moją nauczycielkę patomorfologii, prof. Biczysko, która zapytała, co ja tutaj robię. Powiedziałem, że nie mam szans na zatrudnienie i jestem zmuszony do wyjazdu z Poznania. W tym momencie na korytarzu pojawił się doc. Jerzy Garstka, kierownik Kliniki Anestezjologii, którego pani profesor chwyciła za rękaw z okrzykiem: „Patrz, mam tu fajnego chłopaka, czemu go nie zatrudnisz?”. I tak rozpocząłem pracę na anestezjologii w ówczesnym Instytucie Ortopedii i Rehabilitacji.


MT: Ale po krótkiej fascynacji przyszedł okres zwątpienia.


M.G.:
Na początku praca bardzo mi się podobała, ponieważ instytut był specyficzną jednostką, czas biegł tu wolniej, lekarze chodzili w eleganckich kitlach specjalnego kroju. Był to szpital, w którym nie było ostrych dyżurów, wszystko było przemyślane, przedyskutowane, a spory, które są nieuchronne w dużych grupach ambitnych ludzi, nie przebiegały tak ostro jak w szpitalach ostrodyżurowych, gdzie odbywałem staże. Czułem, że trafiłem do niezwykłego miejsca. Szefem instytutu był prof. Senger, który decydował o wszystkim, co tam się działo.

Ale to, co na początku mnie oczarowało, po jakimś czasie zaczęło mnie niepokoić. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądało moje życie w tej tak starannie przemyślanej strukturze, czy za 30-40 lat będę znieczulał w tej samej sali operacyjnej, do tych samych zabiegów. W pewnym momencie ogarnęło mnie zniecierpliwienie i doszedłem do wniosku, że to nie jest droga, którą chcę podążać. Nie wiedziałem jednak, co innego mógłbym robić. A ponieważ byłem młody, wtedy jeszcze bez zobowiązań, zwolniłem się z pracy, tak trudno zdobytej, i z wraz z siostrą, która została stomatologiem, wyjechałem na narty. Kolejne tygodnie spędziłem w Niemczech, gdzie już wtedy mieszkała. Jeszcze przed wyjazdem złożyłem podanie o pracę na oddziały okulistyki i laryngologii. Nie wiedziałem, kim chcę być, ale odpowiadały mi zabiegi, które przynoszą spektakularną poprawę w krótkim czasie. Po powrocie do Polski poszedłem do Instytutu Ortopedii i Rehabilitacji po świadectwo pracy. Ku mojemu zdziwieniu zapytano mnie, dlaczego od trzech dni nie jestem w pracy. Okazało się, że choć nie składałem podania, zostałem tam zatrudniony na polecenie prof. Sengera. Jak się później dowiedziałem, profesor któregoś dnia zapytał: „Gdzie jest ten młody człowiek, który znieczulał do operacji?”. I gdy się dowiedział, że zrezygnowałem, polecił swoim zastępcom, żeby mnie jak najszybciej zatrudnili.

Wielka Interna

W tomie „Reumatologia” Wielkiej Interny napisałem rozdział dotyczący stawów Charcota. Jest to rozdział bardzo przydatny dla lekarzy praktyków, którzy zajmują się problemem osób z cukrzycą. Wiadomo, że jest to choroba, która przede wszystkim u osób starszych powoduje zmiany destrukcyjne w obrębie stawów, zarówno kończyn dolnych, kręgosłupa, jak i sporadycznie kończyn górnych. Stawy Charcota są typowe dla pacjentów z cukrzycą. Oczywiście występują one również w innych jednostkach chorobowych, kiedyś związane były z epidemią chorób wenerycznych, ale w tej chwili są powiązane głównie ze zmianami degeneracyjnymi w przebiegu cukrzycy.

Rozdział ten umieszczono w tomie „Reumatologia” ze względu na podkreślenie wpływu choroby ogólnoustrojowej na dysfunkcje miejscowe przede wszystkim w obrębie stopy, co ogranicza funkcjonowanie pacjentów i często wymaga interwencji lekarskich. Jest to coraz częstszy problem i również z tego powodu jest niezwykle istotny dla lekarzy praktyków.

W rozdziale zawarte są zarówno informacje dotyczące przyczyn występowania zmian w obrębie stopy, jak i całość postępowania diagnostyczno-terapeutycznego, ale z pewnym naciskiem na spojrzenie ortopedy na leczenie stopy cukrzycowej. Lekarz znajdzie tu informacje, kiedy należy myśleć o zabiegu operacyjnym, w jakich sytuacjach wystarczy zastosowanie wygodnego, odpowiednio dopasowanego obuwia i kiedy nie warto podejmować żadnej interwencji, bo stan kliniczny tego bezwzględnie nie wymaga, bądź odwrotnie – interwencja chirurgiczna może zakończyć się niedokrwieniem stopy i koniecznością amputacji.

Specyficzne podejście ortopedyczne powoduje, że w tym rozdziale jest pewne ukierunkowanie lekarza na myślenie, że pomoc w chodzeniu, możliwość chodzenia bez bólu jest podstawową rzeczą dla chorych. Dlatego rolą lekarza POZ jest uchwycenie początkowych zmian w stawach. Wiadomo także, że profilaktyka zmian zwyrodnieniowych w obrębie stóp jest tak samo ważna, jak ważne jest prawidłowe leczenie cukrzycy.


MT: Jak się pan odnalazł na oddziale ortopedii?


M.G.:
Na oddziałach dziecięcych były dziesiątki małych pacjentów z dysplazją lub zwichnięciem stawu biodrowego, sporadycznie dzieci ze stopą końską szpotawą, jeszcze rzadziej ze skoliozą. Na oddziale dorosłych byli głównie pacjenci czekający na endoprotezoplastykę stawów biodrowych. Byłem jednym z najmłodszych, ale moja sytuacja i tak była lepsza niż kolegów bezpośrednio po studiach, ponieważ na anestezjologii już trochę się nauczyłem i miałem pewną niezależność. Stopniowo zdobywałem doświadczenie, uczyłem się do specjalizacji. W tym czasie poznałem miłą stomatolog Renatę, która do dziś jest moją żoną. Po roku urodził nam się syn, Kuba, który robi specjalizację z ortopedii. I tak rodzina stała się typowo lekarska, bo prawdopodobnie moja przyszła synowa będzie pracować w Poznaniu jako stomatolog.

Pierwsze lata pracy na ortopedii nie były łatwe. Uczyłem się szybko, obserwując moich znamienitych kolegów. Byłem zafascynowany niektórymi starszymi lekarzami, którzy wykazywali profesjonalizm i twardą osobowość, jak nieżyjący już dr Włodarczyk czy dr Polakowski. To była dobra szkoła nie tylko zawodowa, ale też dobrych manier. Konflikty rozgrywały się na pewnym poziomie, w białych rękawiczkach i to też stanowiło wyróżnik tego szpitala.


MT: Czasem zdarzały się sytuacje, które stawiały pana dalszą karierę pod znakiem zapytania.


M.G.:
Na początku mojej pracy na którąś sobotę zaplanowano posiedzenia naukowe. A ja tego dnia miałem w planach wyjazd na ryby. Postanowiłem się zbuntować, w czym dopingowali mnie starsi koledzy. Mówili: „Jeśli nie chcesz iść na zebranie, powiedz o tym profesorowi”. Nie bardzo wiedziałem, czy powinienem, bo mimo wielu lat pracy w instytucie niezbyt dobrze znałem prof. Sengera i nie umiałem przewidzieć reakcji. Wizyta w jego gabinecie to było jak wchodzenie do przedsionka nieba. Sekretarka, stare meble, przyciemniany pokój i jak zawsze niedostępny profesor. Gdy powiedziałem, w jakiej sprawie przychodzę, profesor zafrasował się i rzekł: „Kolego, ja też, jak byłem młodym człowiekiem, jeździłem na ryby. Teraz nie mam czasu, ale to jest dobry pomysł. Co tu będzie pan siedział”. Gdy wróciłem, część kolegów była zawiedziona, byli przekonani, że stracę tak atrakcyjną pracę. Zaryzykowałem, bo zawsze uważałem, że trzeba mieć hobby, bo nie samą pracą człowiek żyje.

Z biegiem lat w ortopedii czułem się coraz lepiej, cieszyłem się zaufaniem pacjentów. Kariery naukowej nie planowałem. Nie ukrywam, że nie byłem osobą, która jest do niej stworzona. Moja pasja naukowa rodziła się powoli, wiele lat straciłem na to, żeby traktować badania naukowe jako interesującą przygodę intelektualną.


MT: Punktem zwrotnym był egzamin specjalizacyjny.


M.G.:
Przez wiele lat te egzaminy zdawano tylko w Warszawie (szkoła prof. Grucy) i w Poznaniu (szkoła prof. Degi). I nagle, przez zawirowania personalne, okazało się, że Poznań traci możliwość ich prowadzenia, więc wszyscy muszą jechać do Warszawy. Jako pierwszy przecierałem szlaki. Pojechałem jak na ścięcie i… zdałem najlepiej w Polsce. To mi trochę dodało siły i pewności siebie, stanowiło też impuls do dalszej pracy.

Doktorat zrobiłem w wieku 39 lat. Już wtedy miałem koncepcję pracy habilitacyjnej. Moja rozprawa doktorska była poświęcona torbielom samotnym, czyli najczęstszym guzom kości występującym u dzieci. Habilitacja, którą zrobiłem sześć lat później, dotyczyła natomiast problematyki skolioz, na czym jestem od lat skoncentrowany.

W międzyczasie Instytut Ortopedii i Rehabilitacji przekształcił się w katedry i kliniki. Od 1989 roku pracowałem w Klinice Ortopedii Dziecięcej, początkowo pod kierownictwem prof. Marciniaka, później prof. Szulca. Po wielu latach intensywnej pracy naukowej w 2012 roku zostałem zaproszony do Belwederu, gdzie z rąk prezydenta Komorowskiego otrzymałem tytuł profesora. Paradoksalnie to niewiele zmieniło w moim życiu. Postrzegam siebie tak samo jak dotąd, chociaż mam wrażenie, że może niektórzy postrzegają mnie trochę lepiej, niż na to zasługuję. W Polsce jest fascynacja tytułami naukowymi. Mam do tego inny stosunek, bo rozwój internetu i łatwy dostęp do wiedzy spowodował, że profesor nie jest już skarbnicą wiedzy. Parafrazując to, co powiedział José Ortega y Gasset, hiszpański filozof i eseista: „Nie można ludziom, którzy są specjalistami w jednej dziedzinie, nakazywać, żeby się znali na wszystkim”. A pokusa bycia autorytetem dla wszystkich i zabierania głosu w każdej sprawie wśród profesorów jest dość powszechna. Ja jednak się od takiego myślenia dystansuję. Przede wszystkim czuję się lekarzem i staram się wykonywać swoją pracę najlepiej jak umiem. Czy zdarzają mi się chwile zwątpienia? Oczywiście, i nieraz żałowałem, że zostałem ortopedą. Takie momenty przychodzą, gdy po bardzo ciężkiej operacji dochodzi do powikłań, które są ode mnie niezależne lub zależą ode mnie w minimalnym stopniu. Wtedy zastanawiam się, czy warto było zajmować się dziedziną zabiegową i operacjami, które niosą tak duże ryzyko. To są pacjenci, którzy uczą ogromnej pokory. A my, ingerując w choroby, które mają niepomyślne rokowanie, narażamy pacjentów, siebie, ich rodziny, nasze rodziny na ogrom stresów związanych z huśtawką nastrojów. Może dojść do chwilowej poprawy, a potem nagłego pogorszenia, bo operacja, która przebiega prawidłowo, może zakończyć się zgonem. A czasem stan, który nie rokuje, kończy się cudownym ozdrowieniem. Ta huśtawka nastrojów jest typowa dla operatorów i bywa, że emocje są naprawdę duże.

Do góry